Chłopaki zdawali się świętować wczoraj zieloną noc… Zupełnie jakby żal im było się rozstać. Oczywiście punkt spotkań jakoś tak z automatu przypadł na pokój w którym i ja spałam. Ale ja jak to ja… W którymś momencie po prostu zawinęłam się w swoją kołdrę i mimo harmidru panującego wokół, zasnęłam zanim jeszcze oczy zamknęły mi się na dobre. Nie mam pojęcia do której oni urzędowali. Fakt, że rano ciężko ich było postawić na nogi… Ustalają się plany poszczególnych grup. Arek – jak się okazuje maniak pociągowych podróży siedział do późna i jeszcze z rana z nosem w komputerze i wybierał sobie trasy ukraińskich pociągów, byle tylko poszwędać się ile wlezie tym środkiem transportu. I nie cel podróży jest dla niego waży, ale podróż sama w sobie zdaje się być celem. Fascynujące i kuszące wręcz aby przyłączyć się do niego. Zawsze lubiłam podróżowanie pociągami… ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy żeby esencją przygody było zmienianie pociągów jak rękawiczek, a może nawet bardziej jak chusteczek do nosa w silnej infekcji górnych dróg oddechowych… Mogłoby to być całkiem ciekawe doświadczenie… Pasja, z jaką śledzi poszczególne połączenia zapiera mi dech. Przypomina kolegę Kornika, który zaraził pół Baghram codziennymi obserwacjami ruchu kolejowego na maleńkiej stacyjce Finse w południowej Norwegii… Siedzieli gamonie całymi dniami i analizowali zmiany w składach pociągów, czasy opóźnień… z pismami oficjalnymi do naczelnika kolei włącznie, zażalającymi się na opóźnienia… Kwintesencją ich szaleństwa był wypad rzeczonego Kornika do wspomnianego Finse i pokazanie się na żywo w kamerkach tamtejszej stacji wszystkim kumplom, którzy nadal pozostali na służbie w upalnym afgańskim Baghram. Arek ma ten sam fanatyczny błysk w oczach. Błysk, który zaraża pasją i potrzebą przygody. Jednak dziś nie dołączę do niego. Dziś z moimi chłopakami wracam do Trójmiasta. Miała też wracać Skakanka, której udało się pokonać z nami trasę Pilipiec-Lwów-Nocleg. Jednak syndrom uderzeń serca ryjówki wygrał. Zmieniła zdanie, jedzie do Lwowa, potem gdzieś w piździec dalej po Ukrainie. Z tego co zaobserwowałam to to jest właśnie ta baba, co to jak diabeł nie może… Wiem, że poradzi sobie wszędzie. Więc nie martwi mnie zbytnio jej dynamiczne planowanie. Nie zginie nam dziewczę na pewno. My w dwa auta – ze Zbyszkiem i jego tymczasowymi towarzyszami, czyli Wojtkiem i Agatą zwaną Młodą z racji mizernego wieku, ruszamy ku granicy. Wspólne śniadanie na które dostaję jeden ze smaczniejszych omletów jaki w życiu jadłam, z delikatnie na puszysto ubitych jajek, podany z posiekaną natką pietruszki i z żółtym serem. Pyszne od pierwszego do ostatniego okruszka…
Po niedługiej jeździe docieramy do przejścia granicznego w Korczowej, a raczej do jego okolicy. Zator samochodów każe nam zatrzymać się spory kawałek przed rzeczywistym przejściem. Na usta ciśnie mi się „a mówiłam, żeby wstać i wyjechać wcześniej…” ale nic to. Po spacerze wzdłuż sznurów aut okazało się, że zator jest już tu, bo policja i straż graniczna tu ustawiła blokady. Z przyczyn o których mówić nie chcieli, wymawiając się opieszałością polskich graniczników. My stajemy w kolejce osobówek nie mających nic do oclenia, Zbyszko z kompanią w linii ciężarówek. Ponoć dla nich lepiej, bo szybciej. Jak się okazuje, zaparkowali o długość kilku samochodów od nas. Takoż wyłączyli silnik. Czas mija leniwie, przeciekając pomiędzy wskazówkami zegara. Madmax podsypia. Ja chyba też gdzieś urywam godzinkę. Auta nie przemieściły się wiele, gdy wracam do żywych. Spacerując wzdłuż nich wydawało mi się, że nie ma ich tak wiele, więc powinno w miarę sprawnie pójść. Ale cóż – jest jak jest. Trzeba pozwolić czasem aby czas niespiesznie przeciekał między palcami. Może w takich chwilach właśnie docenia się pewne tempo i fakt, że jest się niezależnym i samodzielnym? Tu nic nie zależy od nas. Spora grupa oczekujących skłębiła się przy biednych stójkowych. Zaczęły się sinusoidalne stany napięciowe. Chwilę nawet radośnie i żartobliwie, ale niebawem dominowały głośniejsze wymiany zdań, kłótnie czy wygrażanie. Wyłoniony na prędce komitet kolejkowy starał się utrzymać porządek oraz poprawne relacje ze stójkowymi. Wychodziło im różnie. Chwilami miałam wrażenie, że stójkowi zmęczeni puszczają kolejną serię aut aby pozbyć się dokuczliwców. Ale historia kołem lubi się toczyć i niestety… każdorazowo wyłaniał się komitet kolejkowy, każdorazowo gdzieś pomiędzy żartami narastała niechęć, pojawiały się słowa dość mocne i każdorazowo takoż stójkowy kwitował odjeżdżających „gdyby tak nie pyskowali, to by szybciej pojechali”… I tak mijają kolejne godziny… W końcu Zbyszek z Agatą i Wojtkiem ruszyli i załapali się przed zamknięciem ponownym blokady. Szczęśliwcy. My dalej po tej drugiej stronie lustra… Jakąś kolejną godzinę później przychodzi i nasz szczęśliwy moment, gdy łaskawie zostaliśmy przepuszczeni. Nawet naiwnie myśleliśmy, że teraz to już pójdzie jak z płatka, ale… czas, czas, czas… jak zwykle zmusił nas do refleksji, przystopowania, i znów do pozwolenia mu na przeciekanie między wskazówkami. Jakieś wrażenie nieodparte miałam, że każda godzina biegnie szybciej i szybciej… A nasze auto wprost proporcjonalnie przemierza przestrzeń pomiędzy ziemią Ukraińską i ziemią Polską… Celnicy zmęczeni ilością samochodów, busów, autobusów, ciężarówek i spraw wszelakich, odprawiali nas dość pobieżnie, byle szybciej mieć nas z głowy. W aucie, pomiędzy pieczątkami, rozmowami z odprawą celną, odprawą paszportową, kolejną odprawą celną i jeszcze jedną odprawą celną, poruszane były tematy, które chyba tylko w upale i w zawisie czasowym mogą zostać przywołane… Wspomnienia z Dżejowej młodości, czasów szkolnych, pomysły jego na późniejsze życie, obszerne komentarze wspólne weryfikujące…
Przemierzamy meandry czasu historycznego, oczekują jednocześnie na pokonanie choćby kilku metrów autem… Jakim dziwnym tworem jest czas i przestrzeń, a jeszcze dziwniejsza jest kombinacja obu, czyli czasoprzestrzeń …
W końcu, po dziewięciu godzinach, wyprzedzeni zaledwie o półtorej godzinki przez Zbyszkowóz, opuszczamy ten przybytek beznadziei, zawirowań i zdarzeń niecodziennych, jakim jest pas graniczny, Wieczorem, wraz z zapadającym zmrokiem przywitała nas polska ziemia. Głodnych, zmęczonych, spragnionych i lekko poirytowanych. Nigdy nie sądziłam, że przeciekanie czasu przez palce to tak męcząca robota… Przed nami kilkaset kilometrów do domu, weryfikacja planów, bo chyba nikomu na głowę się nie wprosimy nocną porą. Zatem niech noc nas pochłonie i pcha powoli ku domowi…
Na wysokich lampach oświetlających drogę stało w szpalerze powitalnym stado bocianów, ich smukłe sylwetki - dwie, trzy na każdej z lamp dostojnie ciemnieją na tle resztek szarości nieba. Humor jakoś się dzięki nim poprawił i optymistyczniej ruszamy w dal...
Nauczka na przyszłość - granicę przekraczać nocą albo wczesnym rankiem!!!