Po opuszczeniu granicy wraz z jej wszystkimi przypadłościami, odpuściliśmy wszelakie wizyty grzecznościowe i skierowaliśmy się wprost na Trójmiasto. No, może nie wprost, bo nawigacja ekwilibrystycznie zaczęła nas kierować w inny wymiar, był zatem moment gdy jechaliśmy na dwie nawigacje mówiące całkowicie sprzeczne sformułowania. Typowe dwie baby, z których jedna mówi „skręć w lewo” a druga w tym samym czasie „nie, nie… w to drugie lewo”… Dowiozły nas te kumoszki do Sokołowa jakiegoś tam, chyba Wielkopolskiego… dobrze w sumie wyszło bo trafiliśmy genialną restaurację wyglądającą na „bułkę przez bibułkę” ale z cenami dopasowanymi do mojego portfela. Posililiśmy się zatem po godzinach postu spędzonych w szeroko rozumianej strefie okołogranicznej. Z rozrzewnieniem wspomniałam pyszne śniadanie, ale i teraz nie mam co narzekać. Dostałam furę frytasów, camemberta w panierce z prawdziwą konfiturą z żurawiny, do tego trzy smaczne surówki… I mieli nawet miód do herbaty z cytryną… Chłopaków mięso mnie nie interesowało, ale chyba też byli zadowoleni, a to najważniejsze! Okrutnym minusem zaspokojenia tak podstawowych potrzeb życiowych jest to, że zaraz potem rozebrało nas niemal na amen i spać chciało się wszystkim okrutnie… Trud prowadzenia auta po obżarstwie jakie się dopuściliśmy podjął Madmax. Ja zasnęłam chyba zanim jeszcze wygodnie usiadłam… Zatem niestety nie mam jak snuć barwnych opowieści o przygodach powrotnych. Chamsko i prostacko przespałam czas gdzieś między pierwszą a czwartą w nocy. Czasem był to sen głęboki, czasem półsen, a czasem półprzytomne rozglądanie się dookoła i próba zrozumienia kim jestem i gdzie jestem. Najczęściej próby te były bezowocne i zapadałam znów w fazę półsnu. Na ostatnich prostych było ciężko. Ja siedziałam za kółkiem. Ale walcząc z próbującą mnie nadal ogarnąć fazą półsenną, jakoś dowiozłam nas do Dżejowego zacisza w Gdańsku. Nie mieliśmy sił na nic. Doczłapaliśmy się do pokoi i łóżek… padliśmy w ubraniach na pysk. Dobrze, że choć koce jakieś do zawinięcia się pod ręką były…
Powrotów nie lubię nieustająco. Szczególnie, jeśli są wcześniejsze niż faktycznie planowane. A może nie ma to znaczenia – tych późniejszych niż planowane też nie lubię bardzo. Sam fakt kończenia przygody i powrotu do codzienności napawa mnie smutkiem. I też nie chodzi o to, że mam smutne życie codzienne. Skąd… Pełno w nim wyzwań, zmian, nowości, kreatywności i dobrych ludzi wokół. Mam na wyciągnięcie ręki, a czasem na przyciśnięcie klawiszy w telefonie (tak – mam nadal starego klawiszowca i nie miziam ekranu) to co niezbędne na co dzień: serdeczność bliskich mi osób. Ale mimo to wracając nieodmiennie czuję się, jakbym bezpowrotnie traciła coś cennego, z czym wcale nie mam chęci się rozstawać. Jakby coś co powinnam trzymać, uciekało, przeciekało przez dłonie i zatracało się. Ten sam problem dotyka mnie gdy spoglądam na ostatnią kropkę postawioną w książce, lub gdy na ekranie właśnie wygasł ostatni obraz filmu. Może ja po prostu nie lubię końców? Zawsze ten sam smutek. No, chyba, że film marny to wtedy nie. Ale w normalnych warunkach czuję żal, że to już… ten sam smutek dopada mnie gdy budzę się rano i sen zaczyna blaknąć i rozwiewać się w poranku. I wiem że tracę go bezpowrotnie. Zwykłe sny nie bolą tak bardzo. Ale te specjalne, te magiczne… z nich nie chcę się budzić. Powroty wcale nie są fajne. Niezależnie gdzie była ta druga strona lustra…
Mój trzeci wyjazd na Ukrainę. Widzę jak wiele się tam zmieniło, jak cichcem wkrada się tam cywilizacja, europejskość, nowoczesność. Jak w przeciągu tych dwóch lat z dróg znikają nie tylko dziury. Coraz mniej też starych, jakże malowniczych aut. Robi się globalnie i tak samo jak wszędzie. A w pobliskiej granicy strefie nawet dość polsko. Bo niemal każdy jeździ na polskich blachach tu. Ceny idą w górę. Paliwo nieznacznie już tańsze niż w Polsce. Za noclegi płacimy wyraźnie więcej, mimo, że z ceny wypadły już śniadania. Nic to Kaśka… nic to… Ponoć ceny wszystkiego poszybowały u nich pod sufit… Nic nie poradzisz. Dobrze, że ludzie jeszcze tak samo serdeczni, pomocni i ciekawi. Nadal często nieufni przez pierwsze ułamki czasu, potem gościnność się z nich wylewa. I oby ta cecha ukraińskich ludzi pozostała w nich najdłużej. Bo to ona jest jedną z ważniejszych składowych tej magicznej układanki, która już trzeci raz wypchnęła mnie w tak piękną podróż. Pozwoliła spotkać starych znajomych, poznać nowych doskonałych ludzi. Pomogła poznać lepiej miejsce z niezwykłym potencjałem paralotniowym. Pozwoliła pierwszy raz w życiu doświadczyć stanu chronicznego oczekiwania na poprawę warunków na lepsze. I wkradającej się w serce rezygnacji, gdy wiadomo już było, że nie dane nam będzie polatać…
Jak zawsze plusów i tak jest więcej niż minusów :)
I oby nigdy nie zmieniła się ta proporcja – bez niej smutek wkradnie się także w inne momenty podróży i będzie je zarażał zgnilizną beznadziei. Oby czas taki nigdy nie nadszedł!
Do przeczytania pod kolejną chmurą, w kolejnym śnie, na nowym, nieznanym startowisku… na nowym, niezatłoczonym szlaku :)