Śnieg, śnieg, śnieg...
wstaliśmy wyspani i pełni zapału!
choć dzień krótki to nam się przecież i tak nigdzie nie spieszy....miesiąc temu przetrenowaliśmy chodzenie w nocy i dało radę;) a ja przynajmniej sprawniej wtedy idę bo zdjęć nie robię ;)
auto tym razem podjechało na parking...
zjadamy śniadanie w pensjonacie (pyyycha - znów jajecznica)
ogarniamy się i w drogę!!!
cel - Wielka Destna....
idziemy, idziemy, idziemy...nuda...asfalt, szaro i ciągle mija nas auto...
nie wytrzymuję - wystawiam rękę i po chwili siedzimy w czeskim aucie ;)
no co?? to było silniejsze ode mnie ;)
a oni i tak zawiozą nas tylko do boudy, skąd już zaczyna się właściwa mila trasa bez asfaltu i innych takich....
zostajemy na herbat/gambrinusa ;) inaczej się nie da...
tu kwitnie życie narciarskie...niżej na stoku zjazdówki - dziesiątki ludzi, a na tej wysokości, na przełęczy setki osób na biegówkach...moja nas jeden skuter za którym patrzymy zazdrośnie wspominając Spitsbergen ;)
docieramy spokojnie na szczyt, włazimy na zlodzoną i porytą soplami wieżyczkę ...
żeby nie było nudy zejdziemy inna drogą...
i to był strzał w dziesiątkę...
tak pięknego zachodu słońca nie mogłam sobie wymarzyć...
ponieważ gdzieś zgubiliśmy szlak schodzimy w dół strumieniem...
jest przepięknie...
już po ciemku docieramy spowrotem do miasta i zatrzymujemy się w restauracji na smażony ser z hranolkami - cóż innego jeść w Czechach?? ;)
wracamy do Kukacki....no i jeszcze na gambrinusika zostajemy w barze na dole...gospodarze siedzą przy swoim stoliku, my przy swoim, jakaś para czechów obok nas no i trójca rozluźnionych tubylców w niesprecyzowanym bliżej miejscu ponieważ lekko orbitują od stolika do stolika...
dyskusje coraz rozgłośniejsze ale na wesoło...jeden z trójcy coś do nas mówi ale jak to go zrozumieć...nie dość ze wszystko zdrabnia (:D) to jeszcze lekko bełkocze...
gospodarz usilnie stara się natrętów pozbyć...jest mało skuteczny jednak...
po dłuższej chwili nie wiedzieć czemu gospodarz przynosi szampana...że niby na nowy rok. No nieźle...każdy dostaje po lampce i wznosimy toasty i składamy sobie życzenia...
Trio rozkręca się widocznie od szmpana, jeden z nich przysiada się do nas i zagaduje...ale zachowaj człowieku powagę!...
Ten najbardziej hałaśliwy staje na środku sali i coś głośno mówi...w połowie zdania równie rozgłośnie i przeciągle beka...zapada na moment cisza...a potem słyszymy oburzony głos naszego rozmówy: "Szeeeficzku..." po czym zwraca się on do nas przepraszająco pokazując na bąbelki w szampanie..."ech, bublinky"...
i jak tu nie kochać tych czechów za ich język?? :D
późno w noc idziemy spać ...
jutro jeszcze może coś sie uda zobaczyć??