Tallin to malutkie i jedno z najsłodszych miast jakie zdarzyło mi się oglądać...
małe wąskie uliczki, pełno kolorowych roztkliwiających rysunków kwiatków, pszczółek, kransolódków, kotków...jakby całe miasto opanowane zostało przez dzieci przedszkolne którym ktoś dał spory zapas kredek i farbek...
a do tego te cudowne stragany z lepionymi z filcu czapkami... wyjętymi z bajek o krasnoludkach i sierotce Marysi...
Mamy niewymowne szczęście - cały dzień poświęcili nam lokalsi - Mariamm i Koito, którzy nas wczoraj uratowali od wtopienia się w asfalt łotweski... byliśmy już kresu wytrzyłamości na plus 30 stopni i brak odruchów ludzkich u kierowców, gdy w końcu zatrzymali sie oni i zabrali nas aż do pięknej swej stolicy...
zwiedzamy, cieszymy się i jemy razem obiad...
a potem z Sewerynem zawracamy do Parnu i postanawiamy podbić estońskie bagna...