dziś cały dzień spędziłyśmy włócząc się razem z pewnym wyluzowanym Amerykaninem co się przeniósł na Hawaje bo tam spokojniej oraz z zakompleksionym Francuzem...
miłe i zróżnicowane charakterologicznie towarzystwo...
na pierwszy ogień poszło sławne ponoć oceanarium...ogromne, pełne cudów...pingwinów, fok, rekinów, koników i smoków morskich, meduz, ryb tak wszelakich, że aż w głowie się zakręcić może...
setki, może tysiące akwariów poustawianych na około wielkiego wysokiego basenu ...wyglądającego jak niewielki, skoncentrowany wycinek oceanicznego świata...
niestety w końcu zwiedzanie dobiega końca i wychodzimy znów na zatłoczone ulice...to jak niemal jak spaść z kosmosu ;)
Craig zaprasza nas na kolację... spacerując bez wyraźnego celu docieramy do włoskiej dzielnicy... akurat trafiamy na wielkie święto - Włochy dostały się do finału mistrzostw świata w piłce nożnej... będą grać o złoto !!
na ulicach pełno roześmianych i krzyczących ludzi, flag i wszelako okazywanej radości ;)
znajdujemy miłą, przytulną knajpkę... właściciel gorąco nas zaprasza, wybiera nam stolik i pozwala przy nim usiąść... pod jednym warunkiem: że zakrzykniemy wraz z nim "Viva Italia!!" no więc krzyczymy !
zamawiamy... szef po jakimś czasie przynosi przekąski: bagietkę, oliwę z przyprawami, suszone pomidory i kilka innych pyszności...
potem winko i dania ciepłe. historia się powtarza bo znów aby otrzymać zamówione dania trzeba wznosić okrzyki i sławić Italię... ;) więc krzyczymy i sławimy! jeszcze po wielokroć tego wieczora.
wracamy późno do schroniska...