już w Pasikoniku...
po spokojnym i nienerwowym powrocie...
wczoraj wieczorem otworzyliśmy zakupione jeszcze w Czechach jedyne słuszne piwo... sączyliśmy je spokojnie, przeglądając zdjęcia i wspominając ten jeden z dziwniejszych wyjazdów...
bez planu, bez map i ustalania konkretnego kierunku...
W ciągu tych 4 dni zrobiliśmy 500km ;) tyle co rowerem... ale było wesoło, przygodowo i co ciekawe - nic nam się nie popsuło! No, prawie nic, nie licząc maszynki która wogóle się nie odpaliła;)
ech, ciekawe kiedy znów uda się gdzieś pojechać? wiemy już po tym małym wypadziku, że możemy jeździć w swoim towarzystwie...nawet na koniec świata ;) jakoś znajdujemy kompromisy... i o to chyba chodzi?
Odwiedzam jeszcze moich przyjaciół, którzy z Wrocławia przenieśli się w te okolice, dosłownie wioskę obok;)
wieczorem wsiadam w pociąg... tylko po co?...