Uciekłam z Marrakeszu... Na prawdę myślę, że to miasto zasługuje na wiecej uwagi. Ale może nie dziś i nie tym razem... Zimna, deszczowa pogoda, mokre ubranie i zeszmacone buty od których wychładza mi się cały ogranizm...
Na dworzec autobusowy dotarłam taksówką, kupiłam bilecik i zajęłam jako pierwsza bardzo dogodne miejsce w pierwszym rzędzie. Nawet Lahcen mimo wczesnej pory przyszedł mnie pożegnać! A autobus zamiast o 7.00 wyruszył o 7.30, ale przynajmniej mam dobre miejsce :)
Do Khenifry 5-6 godzin. Wciąż czekałam aż sie wypogodzi i będę mogła się rozgrzać i doschnąć. Na próżno... Dostałam wieści z Khenifry, że u nich to samo - mokro i zimno. A my na wieś na noc! Chłopak odpowiedzialny za bilety postanowił być moim pomocnikiem w robieniu zdjeć :) Mówił do mnie mnóstwo rzeczy, mniej wiecej jak do pięciolatki - DRUKOWANYMI LITERAMI I BAAARDZOO GŁOOOŚNOOO !!!! Pół autobusu miao ubaw i z wyciągnietymi szyjami, z napięciem śledzili naszą dość nietypową rozmowę. Ja w ramach rewanżu mówiłam do delikwenta po polsku co powodowało jeszcze większe wybuchy radości wśród pasażerów...
Dotarłam do celu. Joussef pięknie wyszykowany i z parasolem czekał na mnie i wybawił mnie z opresji zwanej "młody bileciarz" :) Pojechaliśmy do jego ciotki, zjadłam coś w końcu i wraz z kuzynem o pięknym imieniu Hafid ruszyliśmy na podbój marokańskiej wsi. Nie było łatwo...nie, nie...Taksówką, czyli na pace dostawczaka dojechaliśmy do najmniej charakterystycznego miejsca na świecie: droga, przy drodze pola, jkies szare zabudowania, troche drzew...jak wszedzie...na całym świecie... Po pół godzinnym marszu w błocie dotarliśmy do naszego domu. Stary, niemal w ruinie, ale z tym specyficznym klimatem starych wiejskich domków... Chłopaki nie pozwolili mi w niczym pomagać - miałam być gościem i miałam się w końcu wysuszyć... Oni porozkłądali koce i maty, tworząc salon, jadalnię i sypialnię w jednym. Izba była niesamowita. Po raz kolejny przeniosłam sie na moment w inny wymiar czasu. pobielone ściany, legowisko wyłożone gałganami i palenisko w kącie w miejscu w którym było coś jak pierwowzór komina... oto nasz dom. Na ognisku niespiesznie przyrządzaliśmy wszystko... i herbatę, i obiado-kolację i moje buty i skarpetki... :) A ja nawet pokazałam chłopakom jak smaczne mogą być ziemniaki z ogniska! Rozmawialiśmy bardzo długo w noc a Hafid okazał się świetnym śpiewakim tradycyjnych pieśni berberów... Na dodatek jak się wydało że bardzo ale to bardzo mi się podoba jego śpiew w rytm bębna, śpiewał niemal nieustannie pozwalając nam rozmawiać i zasłuchiwać się w jego głos melodyjnie opowiadający dawne historie... Tylko deszcz namolnie wciskał się przez dach i lądował zawsze gdzieś w naszym pobliżu. Uparciuch. Trochę smutne, że pogoda taka podła...Może rano będzie lepiej?
Joussef zaskakuje mnie swoją dojrzałością. Ma zaledwie 23 lata (hihi) ale ma ugruntowane poglądy i wie czego chce w życiu. Myśle, że tak na prawdę chce się wyrwać z Maroko. Jak większość ludzi w jego wieku. Taka specyfika kraju, niestety... W obecnej sytuacji nic ich tu nie czeka. Pracowanie na wpół legalnie lub w robocie o jakiej nikt nie marzy...ciułając grosz do grosza...coraz wyraźniejsza bieda i brak perspektyw. Zasypiamy nadal dyskutując o naszych planach i marzeniach, zastanawiając się co też za niespodzianki przygotowała nam przyszłość...