Wtorkowe przedpołudnie jest podobne do poniedziałkowego. Denerwuje mnie to trochę, ale nic nie poradzę. Mam pracę do zrobienia, więc na niej się koncentruję. Poprawiam wykresy, tabelki, trochę piszę tekstu litego. I dobrze. Nawet mało co mnie rozprasza bo internetu nie ma co chwilę :D
Co chwilę też nie ma prądu i w końcu trzeba włączyć generator. City-power nie działa. Normalka. Ale ważne że mogę pracować!
Popołudniem jednak nie wytrzymuję. Proszę chłopaków żebyśmy poszli na miasto coś zjeść bo musze wyjść poza mury tego budynku. Znów nieśmiertelna knajpka AFC, czyli „Afgan Fried Chicken”. Chłopaki zostawiają mnie pod drzwiami i idą coś jeszcze załatwić. Wchodzę lekko niepewnie do środka. Kieruję się na zewnątrz do ogródków, odprowadzana wzrokiem całego personelu. W ogródkach pusto zupełnie i ktoś coś kopie. Wracam więc i pytam kelnera czy mogę usiąść na zewnątrz. A on mi na to „Nie”… „Czemu?”… jest specjalna sala na górze do której mam iść… bardziej domyślam się tego niż rozumiem – bo jego angielski ogranicza się do „yes”, „somehow” i „no problem”. Tyle że tym razem jest jakiś problem. Delikwent kilkukrotnie próbuje mnie przekonać do pójścia na górę na co absolutnie nie mam ochoty. Chcę na dwór. W końcu zniecierpliwiona pytam czy ktokolwiek zna angielski. Przybiega chyba sam szef. „Of course, no problem! please, follow me!” … uzgadniamy ile osób i przy którym stoliku sobie życzę usiąść. Idzie za mną on i inny kelner. Sam szef przyjmuje zamówienie na pizze, hamburgera i trzy nieśmiertelne coca-cole. Siedzę i czekam. Z knajpy obok aż kucharz wyszedł się pogapić i wracając niemal nie trafił w drzwi. W końcu domyślam się ze to nietypowe żeby kobieta nawet biała sama siedziała w knajpie i to w ogródku. Owszem, w tych dedykowanych dla białasów się to zdarza i nawet bez nakrycia głowy można tam sobie zjeść (oczywiście do knajpy należy dotrzeć w nakryciu głowy), ale miejsca w których tłumnie i pospolicie przesiadują tubylcy to już inna kategoria…tu już budzi to zdumienie i pewną mam nadzieje że przyszłościowo zdrową ciekawość. Czemu przyszłościowo zdrową? Bo może dzięki temu że naoglądają się że można i tak, jakoś bardziej ludzcy się staną dla swoich kobiet i przestaną je traktować aż tak przedmiotowo. Możę… Gdy wracają chłopaki sprawa wyjaśnia się do końca. Ten kretyn - pierwszy kelner próbował mnie wtrynić do odizolowanej sali dla kobiet, ponieważ ośmieliłam się przyjść bez najemcy. No jak ja mogłam, bezczelna! Ale teraz moi właściciele dwaj już siedzieli i pilnowali dobytku i dla tych afgańskich mężczyzn powoli sprawa zaczęła wyglądać normalniej. Jedyne zdziwienie wywołał fakt, że kelner który przyniósł nasz posiłek postawił zamówionego hamburgera przede mną i to mnie pierwszej podał coca-colę. No patrz, to oni jednak są reformowalni! W momencie gdy sięgam po pierwszy kawałek dzwoni telefon. Wojciech! Wojciech to pracownik ambasady – atasze do spraw politycznych czy jakoś tak… gubię się w tych ich tytułach…dla mnie Wojciech to Wojciech! „Maleńka, jedziemy dziś zbierać dla ciebie piasek, Kiedy ruszamy?” … Ojjj… ale fajniście! Uzgadniamy że podjedzie po mnie do AFC i zgarnie mnie oraz razem zgarniemy moje zabaweczki. Niestety wszystko zabiera trochę czasu – również jego pomoc w wyjedzeniu pizzy :D
Jedziemy na Kargham – zaporę którą już raz udało mi się odwiedzić. Tyle, że jedziemy dalej, Mijamy zdziwionych lokalsów, którzy białych widzą tu tylko w weekend czyli w piątek, a dziś przecież środa! Dziwni ci biali… znajdujemy całkiem fajne miejsce. Wojciech dał mi na początku jedno obostrzenie – czarna kamizelka na grzbiet. Bez dyskusji. Ciężka diabelsko, ale się nie wykłócam. W momencie gdy zaczynam zbierać osad czuję, że ten sztywny pancerz uniemożliwia mi ruchy na tyle, że chyba nie dam rady. Wojciech w końcu się zgadza i ściągamy to ze mnie. Uff… lekka jak piórko tanecznym niemal krokiem wskakuję do wody i dziarsko zabieram się za robotę. Po chwili zaciekawione spojrzenia śledzą coraz dokładniej i z coraz bliższej odległości nasze poczynania – bo Wojciech również włączył się w miarę możliwości w badactwo :D Podchodzi do nas policja. Wypytują i proszą żeby sobie stąd iść. Mnie z nerwów (bez sensu się pojawiających) nie idzie zbieranie prób. Ale też jak widzę facetó1)w mundurach z bronią w ręku którzy mówią że mam sobie stąd iść to jakoś tak nie do końca swojo się czuję… Obiecujemy zmykać jak tylko uda nam się wykonać badani naukowe. W sumie to Wojciech obiecuje, bo ja grzebię się w dnie, a i tak panowie nie chcieli by ze mną gadać za bardzo. Policjanci mówią że tu nie dobrze zostawać po zmroku. Że tu przychodzi wróg i lepiej tu nie siedzieć. Wojciech to przyjmuje ze stoickim spokojem i mam wrażenie, że jego wiedza pozwala mu nie do końca wierzyć w zastraszającą przemowę policjanta, mnie natomiast mimochodem przechodzą ciarki po plecach…Kończymy badactwo akurat jak zaczyna się ściemniać. I zwijamy się do Kabulu. Tylko że tu ściemnianie się nie polega na zmierzchu jak już pewnie pisałam. Tu po prostu po zachodzie słońca robi się momentalnie ciemno, tak jak po zgaszeniu światła w pokoju. Policja odprowadza nas wraz z samym komendantem, który pofatygował się zobaczyć „dziwolągi” i zapewnić im względne bezpieczeństwo… Poczułam sympatię do niego. Naprawdę zależało mu żeby nic nam się nie stało. Wojciech odstawił mnie do domku, objeżdżając jeszcze i pokazując mi miasto nocą. Zadziwia mnie jak wiele straganów i sklepików otwartych jest do późnych godzin nocnych. Ci ludzie chyba w ogóle nie śpią…zanim potem wróci do domu, oporządzi straganik i przyszykuje go na rano, to już jest w sumie rano i trzeba się iść modlić. Sypia może 2-3 godziny… W nocy kobiety niemal całkowicie znikają z kabulskiego krajobrazu. Zostaje tylko kasta mężczyzn. Dziwny jednak to świat, ten Afganistan. Pełen kontrastów i przeciwstawień: piękna i brzydoty, zachwytów i odrazy…
Jutro ponoć mamy z Wojciechem znów wyruszyć w teren. Nie mogę się doczekać!