Dziś uprosiłam Przemka żeby zabrał mnie ze sobą. Żebym mogła zobaczyć jak działają te tak zwane miękkie projekty, czyli projekty edukacyjne. Dziś zajęcia dla nauczycieli. Z obsługi komputerów. Przyjeżdżamy do czegoś co ponoć jest zabudowaniami uniwersyteckimi. Oczom nie wierzę. Szkoła we wsi Strych na Powiślu (88 km na południe od Warszawy) wygląda chyba lepiej, Także od środka. Wchodzimy do pustej jeszcze Sali komputerowej. I tu zostaję zaskoczona: sala względnie odmalowana, z nowiutkimi biurkami, krzesłami i stającymi w rządku komputerami stacjonarnymi. Pod tablicą ekran na rzutnik i nowiutki rzutnik na biurku obok. Dobrze wyposażona pracownia komputerowa, Widzę również router od bezprzewodówki – ale to ponoć jeszcze akurat nie działa. Dowiaduję się, że właśnie to jest wynik projektu miękkiego – wyposażenie tej pracowni. Czekamy cierpliwie na nauczycieli którzy mają przyjść i się uczyć podstaw z obsługi komputera. Czekanie nasze się przeciąga. W końcu okazuje się, że nikt nie przyszedł. Chłopak, który prowadzi te zajęcia jest załamany, Jest tutejszy i po prostu stracił chyba w tym momencie wiarę w swoich pobratymców. Wczoraj też miał zajęcia. Z drugą grupą, która z resztą powstała przez połączenie dwóch innych. I wczoraj jeszcze było dobrze. A na dzisiejsze zajęcia nie dotarł nikt. A przecież to wszystko dla ich dobra i rozwoju. Widzę w jego oczach smutek i smutno mi też – on tak bardzo się przygotowuje do tych zajęć, tak bardzo stara się aby i w jego kraju ludzie mogli żyć na lepszym poziomie i mogli spokojnie komunikować się z resztą świata. Aby nie było takiej przepaści kulturowej, mentalnej i cywilizacyjnej… i właśnie dostał zimny kubeł wody na głowę… Bo to tacy dziwni ludzie trochę: chyba już o tym pisałam, że są rozpieszczeni i zepsuci w pewnym sensie przez akcje pomocowe – jeśli przyjdziesz do nich i powiesz im „pomogę wam i nauczę was potrzebnych wam rzeczy”, oni odpowiedzą „oh great, five dollars”… nie wyobrażalne ale naprawdę zażądają pieniędzy za to że chcesz och czegoś nauczyć… i niestety – wojna, bieda i potem płynące zewsząd pomoc zakorzeniły ten materializm wynikający częściej z faktycznego braku pieniądza niż z zachłanności nienasyconej. I jeśli tu, na tym szkoleniu nie zapewnia się lunchu, napojów i gadżetów w postaci kalendarzyków, długopisów i innych takich… to ci nauczyciele jakoś się wykruszają. Smutne? Siedzimy więc na schodach szkoły, popijając herbatkę i grzejąc się w słońcu… W Sali obok dwie kobiety z centrum edukacyjnego w Kabulu uczą nauczycieli mężczyzn technik nauczania…jest to dla mnie zdumiewające odkrycie że ci mężczyźni w tym uczestniczą, słuchają i naprawdę starają się coś z tych zajęć wynieść! Pozwalają mi zrobić kilka zdjęć. To budzi we mnie nadzieję, że ten naród nie jest jeszcze stracony – potrafią docenić kobietę, a to już wielki krok milowy w dobrą stronę moim skromnym zdaniem. A jednak sala komputerowa świeci pustkami i wieje smutkiem zawiedzionego nauczyciela. Staram się powiedzieć coś co pozwoli mu choć na chwilę pomyśleć o czymś jaśniej. Chyba nawet trochę mi się udaje. Dopala papierosa i zarządza powrót do domu. Mieliśmy jeszcze pozałatwiać coś przy ich mikroskopach ale ktoś zawieruszył gdzieś klucz i nie można się do laboratorium mikroskopowego dostać. No to trudno. Ich strata. Wracamy spokojnie do Kabulu. A ja czuję już wyraźnie, że nocne i poranne mulenie na żołądku przeradza się w regularny, jeszcze nie ostry ale już nie dający spokoju i chwilami zginający w pół, ból… kłujący, denerwujący i przypominający o sobie przy każdym ruchu i łyku herbaty. Apetytu nie mam od rana. Zjadłam trochę jajecznicy, ale to chyba był nie najszczęśliwszy pomysł… Po powrocie snuję się chwile, zaparzam sobie herbatę i idę się położyć… Kolega Przemek radośnie donosi „Bale! Będziesz miała afgańską sraczkę! Ale fajnie!” … no, też się cieszę….
Przesypiam godzinkę do przyjazdu Wojciecha. Myślałam nawet o odwołaniu wyjazdu, ale nie chcę być mięczakiem. To tylko lekkie podtrucie. Nic mi od tego nie będzie. Z Wojciechem tym razem robimy objazd po wodnych śmietniskach około-kabulskich. Jest to przeżycie dość intensywne, szczególnie dla powonienia. Istna feeria zapachów…fermentacji roślinnej i rozkładu resztek zwierzęcych, ścieków komunalnych i wszystkiego, co tylko ulegać może rozkładowi. Szybko, jak najszybciej staram się zebrać próbki, robiąc jednocześnie wszelkie figury artystyczne tak, aby nie mieć zbędnego kontaktu z wodą. Niemniej ręce moje nurzają się w tym czymś… patrzę na przepływający obok, dostojny na wpół już gnijący but. Po chwili przepływa puszka, za nią kilka resztek kapusty, cebuli i czegoś jeszcze, czego ni eudało mi się zidentyfikować. Do peletonu dołączają jeszcze raz dziecięce buty, plastikowy kubek i na wpół podtopiony kawałek czegoś gumowego… Moje zbieractwo poczyniło spustoszenie wśród kadry budującej nawierzchnię na pobliskiej drodze. Wylegli ze swoich maszyn i odeszli od swoich kotłów z asfaltem czy tam smołą i zebrali się tłumnie w tych swoich kamizelkach i z kaskami w rękach, komentując zawzięcie moje poczynania. Wojciech w kamizelce, stoi dumnie prezentując swoją gotowość do bronienia mnie. Jeden z nich patrzy wyczekująco na Wojciecha i w końcu niepewnie pyta” Wa-ater?” … „Ano water… for you water better water…” odpowiada mu Wojciech. Tu opowieści o moich badaniach najlepiej sprowadzić do informacji o tym, że chcemy im zrobić lepszą wodę. To ma szansę zostać zrozumiane. Opowiadanie o mikroorganizmach, biofilmach, filtrach biokatalitycznych, samooczyszczaniu wody lub nie daj Bóg o mutacjach spowodowanych wyższymi niż neutralne dla środowiska stężeniami metali ciężkich takich jak arsen… wiadomo – skazane jest na mur chiński niezrozumienia. Do końca mojej zabawy zostaje tylko kilku. Jeden z wyraźnym zacięciem i zainteresowaniem przygląda się wszystkiemu. Widzę na jego twarzy tak wielką chęć zapytania nas o coś, ale … bariera językowa i kulturowa jest dla niego nie do przejścia. Gdy pakuję moje rzeczy on pomaga wnieść skrzynię do auta. W jeo oczach widzę ciekawość. Nie mnie… tylko tego co robię. Dostrzegam pewną ciekawość świata przygaszoną świadomością, że nie zostanie ona nigdy zaspokojona. I jednocześnie jakąś radość z tego że doświadczył czegoś zupełnie innego niż do tej pory: zobaczył ludzi pracujących inaczej. Zobaczył biała kobietę włażącą na stertę śmieci i wyciągającą z dna jakimiś przyrządami trochę piachu. I TO była jej praca… myślę, że biedak będzie miał problemy z zaśnięciem tej nocy, tyle będzie miał do przemyślenia :)
Podczas pracy mój żołądek daje mi spokój. Wie, że musze się skupić na czymś innym. Rzeczywiście pomaga. Jednak po skończonej robocie przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. Użalam się Wojciechowi nad swoim pism losem… „A wódkę kiedy ostatnio piłaś?” … „No jakiś czas temu…” „A ile razy mam powtarzać że co najmniej co dwa dni trzeba się zdezynfekować?” … „ …” „Jak odwiozę cię do domu to masz zrobić tak: 50 wódki, trochę gorącej herbaty i jeszcze jedna 50 wódki i znów gorąca herbata, zrozumiałaś?” „tak panie kapitanie, melduję posłusznie że rozkaz wykonam niezwłocznie po powrocie na kwaterę!” … „I dopsz…”
Po powrocie na rzeczoną kwaterę posegregowałam próbki i znalazłam przedmioty niezbędne do wykonania rozkazu. 50 i hrebata… 50 i herbata… „Panie Wojciechu melduję posłusznie że rozkaz wykonuję z gorliwością… twoje zdrowie…”
wychodzę o 20.00 na umówione spotkanie w przesypmatycznej knajpce zwanej Sufi... lekarstwo troszkę pomogło i rozluźniło. Miałam iść na salsę, ale salsę to sobie mogę potańczyć gdziekolwiek...a tradycyjne knajpki są zawsze jedyne w swoim rodzaju
Spotykam się z Przemkiem i Marysią. Oni wgłębiają się w dyskusje o projektach a ja jak zaczarowana wsłuchuje się w grający obok nas duet...I wpartuję w to jeden z panów dzierży w dłoni - rubab... czyli tradycyjny instrument afgański, trochę jak gitara trochę jak harfa, trochę jak lira, jak ... rubab po prostu :) Brzmi pięknie. Orientuję się po chwili, że pan już gra wyłącznie dla mnie, uśmiechnięty i wpatrzony w tak zasłuchanego klienta jakiego może dawno tu nie było. A ja się gapię jak on gra i chcę koniecznie spróbować na tym pograć. gdy koncert dobiega końca daję im (drugi pan na bębnach akompaniował) dwa dolary (ponoć porządny napiwek) i podpytuję o instrument. Pan pozwala mi go wziąć i pograć sobie, tłumaczy jak jest to nastrojone i zostawia po chwili samą. nie mogę się oderwać. W końcu czas iść bo właściciel zamyka...szkoda... a już byłam w stanie zagrać jedną melodię...
zołądek mimo lekarstwa znów o sobie przypomina...może dlatego że zaryzykowałam zjedzienie czegoś ... jak zwykle smażonego? ...
jak wrócę, trzeba zwiększyc dawkę...
i znów 50 i herbata... a w sumie czemu nie wykonać dokładniej i dogłębniej dezynfekcji? … 50 i herbata… tak, im lepiej się zdezynfekuję, tym szybciej przestanie boleć żołądek… 50 i herbata… hmmm która to już kolejka? … 50 i herbata … 50 i herbata… ech, za was za nas, za sybir i za kawkaz… 50 i herbata… jutro na pewno będę zdrowa :D