Rano okazało się, że lekarstwo pomogło... ale nie aż tak do końca... nie chcę więc rozmyślać co by było gdybym go wogóle nie wzięła...
Dziś wiadomo, że wieczorem ma być "moje pożegnanie" w ambasadzie :)
w ciągu dnia trochę pracuję, piszę i znów męczę się z kilkoma tabelkami.
Jadę też po prośbie - mojej żeby móc wyjść na miasto po wodę pitną - hie, sama staję się na moment elementem systemu wodociągowego?
Przy okazji chcę kupić magnes dla mamy i może coś słodkiego dla brata. Problem w tym, że oni tu nie mają czekolady swojej, więc co... może coś bardziej tradycyjnego?
Misja magnesowa kończy się niepowodzeniem - były tylko stare, sparciałe lub popękane niby-gumowe, imitujące bakłażana... hmmm, no, nie o to mi chodziło... Kilka kolejnych założonych sobie celów również nie ma szans na powodzenie... Jedynie wodę udaje się kupić bez problemu. W momencie, gdy czekaliśmy na wodę, mogłam chwile pospacerować po ulicy w centrum miasta. Zainteresowanie (ale nie agresywne) jakie wzbudzałam trochę mnie przerażało, ale dotarło do mnie, że spokojnie można się do tego przyzwyczaić... i iść sobie samemu po takiej ulicy. Tylko trzeba sie oswoić z otoczeniem. Stoję chwilę w pobliżu rowu ściekowego. Takiego smrodu dawno nie czułam... nie jestem w stanie tego wytrzymać i przemieszczam się po chodniku jak najdalej od tego syfu... jednak zmród ten, nieporównywalny z niczym inny jak już przyczepił się do nozdrzy tak już został...
patrzę na owoce wyłożone na straganie... wyglądają pięknie, soczyście i słodko... po chwili przychodzi refleksja - po tym zjedzinym tak jak jest szpital murowany i kroplóweczki... szkoda... czereśnie nawet były... ech... życie, życia nie oszukasz...
o 18.30 zostaję zapakowana do auta i wywieziona do ambasady. Po drodze zatrzymujemy się po kebab... dla mnie może znajdzie się coś innego. I dobrze, bo mój układ pokarmowy nadal przypomina że nie ma afgańskiej flory bakteryjnej...
zajeżdżamy do ambasady. Adrian mnie zaskoczył - pięknie nakryty stół, dowiaduję się na szczęście, że to nie tylko z mojego powodu - Wojciech ma urodziny!!
No to teraz juz wiem ze dobrze sie zlozylo i mogli w skrytosci przez koleżką zorganizować wszystko tak aby sie nie domyslił :) fajniście!
Jest i tort i jest i "sto lat"... znów zabawa przeradza się w potańcówkę.
Tym razem zrezygnowaliśmy z wysadzania arbuza w powietrze... tym razem sok z melonów. Kulturalnie z kolegą Marcinem nawet nie świniąc aż tak okrutnie...
Sok wychodzi najpyszniejszy na świecie!
Więc znów muzyka gra i drze się głośnik "Daaaj mi tę noooc... tę jedną noooooc!..."
A ja chwilami zaczynam czuć się smutnawo... znów to cholerne mrowiące uczucie, że jeszcze by się zostało, poznało więcej... dogłębniej i bardziej w sobie...
Ale ręką odpędzam smutki...jeszcze nie dziś... jutro pewnie będzie najgorzej... pakowanie się i wyjazd...
sza! nie dziś!