O 9.00 tutejszego czasu ląduję bez przygód.
Mam teraz 7 godzin wolnego...
Martwię się co będe porabiać, ale wpadam na sprytny pomysł podpytania informacji o internet... byłoby o tyle fajniej! Pani w zawiciu pyta dyskretnie czy mam laptopa - ano mam. Konspiracyjnie pani pochyla się w moją stronę i mówi "Gejt 16..." i uśmiecha się znacząco. Uśmiecham się również i idę. No, to nie będzie najgorzej. Siadam wygodnie i wzrokiem już szukam gniazdka. O, znajduję, ale miejsce najdogodniejsze jest zajęte. Hmm... Grzebię po tym necie i co chwila spoglądam w stronę gniazka bo moja bateria na prawdę długo nie pociągnie. Pan zamujący newralgiczne miejsce przygląda się mi z kolei. Po chwili wstaje i mówi "proszę"... i siada obok. Uśmiecham się do niego promiennie i rozsiadam się jak królowa, pakując kabel do gniazdka i wiedząc że nei straszne mi już nawet i 15 godzin. Mam neta, mam pracę, mam filmy i muzykę i mam prąd aby się tym wszystkim nacieszyć :)
Tuż obok mnie rozsiada się arabska rodzina: trzech mężczyzn w tych ichnich białych szlafrokach i chustach na głowie oraz całe stado czarnych jak noc kobiet-kokonów. Część z nich ma nawet rękawiczki... między tą ludzką szachownicą plączą się niesamowicie kontrastowe, kolorowo ubrane dzieci. Niesamowiecie żywotne dzieci, pakujące się do doniczek z kwiatami, wywalające drewienka i ziemię na podłogę, czołgające się i pełzające po posadzce i pod siedzeniami, buszujące gdzie się tylko da niczym szarańcza... wyławiam wzrokiem wśród kokonów dziewczynkę: może 10-letnią... jest już bardzo poważna, zawita w chustę i w i tą workowatą kiecę... patrzy na mnie oczami 50-letniej kobiety... nie wiem jak mam się zachować. Korci żeby się jej również przyjrzeć bo jest zjawiskowa jak dla mnie, z tą dorosłością malującą się dumnie na dziecięcej twarzyczce... A ona jakby dumna ze swojej pozycji patrzy na mnie lekko z góry... jakby ze zdziwieniem... niesamowite wrażenie. Jej oczu nie zapomnę chyba nigdy.
Po godzinie uganiania się szachownicy za dziećmi, wszyscy wynoszą się na swój samolot... Znów zostaję sama i robi się tak błogo i cicho...
leniwie i niespodziewanie szybko mija mi pół dnia...
przenoszę się potem pod swój gejt (numer 13, a jakże by inaczej!) i zjadam kanapkę i pochłaniam kolejną herbatę)...
No i opuszczam Barhain i jego lotnisko... wracam do Londynu...
A w wyobraźni nadal widzę afgańskie szczyty i zatłoczone, brudne uliczki Kabulu... wiem, już dawno uwijają się z robotą straganiarze, a brudne dzieci wyłudzają gorsze od turystów i procowników z innych krajów zapuszczających się na ich rewiry...