Po dwóch godzinach spania bez laptopa gdzieś między brzuchem a kolanami i w pozycji leżącej a nie półsiedzącej doszłam do wniosku, że fajnie by było pospać jeszcze trochę… ale poczucie obowiązku zmusza mnie do spionowania się i ruszenia do działania.
Wyglądam za okno i oczom nie wierzę…przede mną cały zastęp królików buszujących w trawie, na parkingu i pod krzakami… te ich białe dupska świecą w porannym słońcu podrzucane radośnie przy przemieszczaniu się mniej lub bardziej pospiesznym krokiem.
Wypijam herbatę, którą Beccy już zdążyła postawić na moim biurku…
Dość sprawnie zbieramy się do wyjścia. W ichniejszej fabryce lądujemy około 8.00 rano. Podobnie jak w naszych warunkach klimatycznych nie jest to godzina największej aktywności naukowej… chyba nawet jesteśmy pierwsze :)
I tu, w tych laboratoriach mój Pech, zwany też przez niektórych „Złym Tao” dochodzi do wniosku, że czas spłatać jakiegoś figla. Siedzę sobie spokojnie przy komputerze. Beccy zagląda do mnie i proponuje zapalenie światła żebym nie siedziała po ciemnku. Super. Włącznik przyjemnie pstryka pod jej palcem, światła się zapalają… ale te dokładnie nade mną równie szybko gasną…o szlag… no nic, to tylko ja… :) siedzę więc sobie niby przy zapalonym a niby nie zapalonym świetle i grzebię w poczcie i buszuję po stronach. Dziś mam się spotkać z moim profesorem tutejszym, Davem… mam nadzieję, że trochę spraw mi się wyjaśni i że w końcu będę mogła zaplanować badania. Bo niby trzy tygodnie, ale to tylko 21 dni… bardzo mało…
Przez okno zakątka kawowo-herbacianego obserwuję kolejne kroliki... siedzą w tej trawie i skubią koniczynę i stokrotki... niektóre wyciągnęły się na całą długość swoich futrzanych ciałek i grzeją się w nietypowych chyba dla tego kraju promieniach słońca... sielanka...