Stacja autobusowa St. Andrews...
miasteczko jak z bajki wyjęte...
maleńkie, pełne słodkich kamiennych domków, ślicznych firaneczek, ozdóbek, pierdziółków i co tylko kobieca uwielbiająca bibeloty dusza zapragnąć może... moja nie zapragnęła. Nie mniej jest to miasteczko słodkie, urokliwe i nie dające się nie lubić. Tu wszystko jest na miejscu, słodkie, czyste, przytulne, i wzbudzające uśmiech na twarzy. Nawet jeśli znajdziesz śmiecia na ulicy, wydaje się on być tam umiesczony celowo, aby w zaplanowany sposób zaburzyć harmonię ulicy czy chodnika...
Beccy - moja opiekunka naukowa na tutejszym uniwersytecie wyjechała po mnie na dworzec. Podjeżdżamy do niej abym mogła się odświeżyć i zostawić bagaż. Grejt!
Na parkingu zatyka mnie... widzę jedne niemal na drugich, wylegujące się na ciepłej ziemi parkingu króliki... małe, duże, grubsze, chudsze... słowem cała królicza społeczność okolicy wylegiwała się bezczelnie w słońcu, niemrawo schodząc z drogi naszemu autu...
widok jest dość słodki - stado długouchych pluszaków z przymkniętymi z ukontentowania oczkami... kilka podgryza coś ukradkiem, choć to przecież nie wypada bo jeszcze nie ma południa... :)
Jednym słowem trafiłam do króliczej krainy... zawnej w luźnym tłumaczeniu na polski "Kólikowem" ...
Godzinę poźniej ląduję w laboratoriach wydziału biologii uniwersytetu w St. Andrews... na tym uniwerku kończył swoją edukację Książę William! nieźle? ... :D
zapoznaję się z ludźmi oraz ze sprzętem i planuję co jutro. Dziś na wpół przytomna snuję się. Wieczorem Beccy - ponieważ chwilowo mieszkam u niej przygotowuje kolację. Jest pyszna!
o 23. 00 leżę w łóżku z przeświadczeniem, że nie jestem wcale śpiąca i że coś jeszcze na kompie porobię...zasypiam nawet nie w 5 minut z laptopem na kolanach...
O 5.00 rano lapek nieruszony leży dokładnie w takiej samej pozycji w jakiej zasnęłam - tak jak i ja :D
jeszcze dwie godzinki spania...