Dotarliśmy do Baranówki a Jasiu już czekał z wystawnym niedzielno-pożegnalnym obiadem. W sumie była pora kolacyjna, ale co tam! Była pyszna pomidorówka, ziemniaczane puree, nawet świeży ogórek był (!!!), sałatka z ogórków z zalewy oraz pieczeń z polędwicy wołowej… a na deser brzoskwinie z puszki… wszystko pięknie podane, z całym ceremoniałem… Jasiu zajął się domem najlepiej jak potrafił… Było to wzruszające – to jak bardzo zależało mu na niedzielnym obiedzie i na pożegnaniu nas jak najpiękniej… Później zaczęła się część artystyczna wieczoru. W międzyczasie ze Zwierzem ugadaliśmy się na 4.00 rano na załadunek nas na Eltanię… Ufff… więc chociaż trochę więcej czasu!. Gitara i skrzypeczki poszły w ruch… agragat prądotwórczy również – w końcu na laptopie są całe śpiewniki… :) Czas mijał szybko, za szybko… w końcu spakowane, gotowe i załamane ilością pakunków stanęłyśmy pod drzwiami naszego domu. Chłopaki, cała czwórka dzielnych muszkieterów również. Próby na chlorofil trzymają się świetnie – to dzięki Jasiowi… Jego patent na spreparowanie zamrażarki w warunkach polowych to da mnie prawdziwa szkoła… Jeśli ktoś mając do dyspozycji śnieg (lub lód), który ma 0 stopni, chce uzyskać temperatury do -20 stopni to nic prostszego… wystarczy dosypać… kuchennej soli!!!! Utrzymując proporcję byliśmy w stanie cały tydzień utrzymać temperatury od -20 do -5 stopni, a moje próbki były cały czas pięknie zamrożone! Cudownie! Jasiu został moim bohaterem wyprawy! I za ta lekcję będę mu wdzięczna do końca życia! Zamrażarka była więc około 15 minut na piechotę od domku, ale komu to przeszkadza przy tutejszych przestrzeniach? Na pewno nie mnie! :)
Ruszyliśmy pod Hyttevikę. Czerwony Październik już stał na kotwicy i oczekiwał. Rozmawialiśmy. Wszyscy, dużo, szybko, jakby starając się nagadać na zapas… W końcu nieubłagalnie nadszedł czas rozstania. Uściski, ostatnie szeptem wypowiadane słowa w samo ucho lub gdzieś w kark…Jasiu z Mirkiem aby uczcić nasz pobyt odpalili petardę, były pożegnalne wystrzały ze strzelb… Jakoś mimo tak krótkiego czasu spędzonego razem, przywykliśmy do siebie… ale chyba taka specyfika arktyki… że tu wszystko jest intensywniejsze i na wyższych obrotach… bo czas tu nikogo nie oszczędza… Przyjaźnie, które latami kiełkowałyby w warunkach miejskich, tu mają ledwie chwilę, by zakorzenić się… I często się to udaje… Takie miejsce… ciężkie warunki polarne i nic nie poradzisz! :)
No to gnamy z tymi naszymi przyjaźniami, zawiązujemy je i wiemy, że tylko nikła ich część przetrwa w normalnych warunkach i na naszych szerokościach geograficznych… Ale też wiemy, że te, które przeżyją powrót do rzeczywistości będą trwalsze niż jakiekolwiek inne więzi. Oni stoją na brzegu, my oddalamy się od niego na łupince pontonu… Wszyscy mamy nadzieję, że tym razem się uda… że te przyjaźnie przejdą przez sito przygotowane przez czas i przestrzeń… Mamy taką nadzieję… słońce pochylone nisko nad horyzontem jakby ogrzewa te nasze pełne oczekiwań serca i podpowiada, że szanse są spore…
Eltania podnosi kotwicę i rozpoczyna się epilog tomu drugiego… Powrót…