Nie wstałam. Znaczy obudziłam się, ale zachmurzenie 100% wybiło mi pomysł wstawania z głowy. Spałyśmy dalej snem sprawiedliwych do 10.00 chyba… :) a co – wakacje w końcu, czyż nie? Rytuał dnia podróżnego rozpoczyna się: chwila na doprowadzenie się do pionu, maszynka, herbata, ciepłe śniadanie w postaci kuskusu z warzywami, gorąca woda do termosu, zmywanie garów (tym razem moja kolej, ehhh…), pakowanie spania… czyszczenie okularów przez Justynkę – tak, co rano przed ruszeniem – no i wio! Nasz dzielny wóz niesie nas rączym galopem ku Rovaniemi. Niestety galop przechodzi w kłus ponieważ Finowie nie nauczyli się chyba dróg robić… wszystko, co nie jest czerwone na mapie okazuje się lepiej lub gorzej ubitymi drogami gruntowymi… I tyle! No to kłusujemy lawirując pomiędzy nierównościami naszego duktu… I jakoś idzie do przodu!
Rovaniemi łączy w sobie dwa istotne dla turystów elementy – po pierwsze jest to miejsce, gdzie celebruje się przejście prze koło polarne, a po drugie tu mieszka ponoć Święty Mikołaj… Miejsce jest przygotowane starannie: dużo budynków mieszczących dziesiątki gift-shopów, toalety, bary i restauracje… Jeden duży budynek to TEN budynek – dom Świętego Mikołaja… zaciekawione wchodzimy. Dookoła biegają ubrani na czerwono pomocnicy, w czerwonych sterczących czapeczkach, luźnych czerwonych pantalonach i w butach filcowych z zawiniętymi czubkami… jak w bajce. Zewsząd płynie mdląc-słodka muzyczna świąteczna i wszystko jest aż do porzygania zasłodzone… Ale staramy się nie narzekać i bawimy się tą szopką.... Jakaś kobieta w dwóch warkoczykach i z kolczykami w kształcie małych bałwanków zaprasza nas na spotkanie z najważniejszą osobą w tym miejscu. No to idziemy, a co tam! Proszą, żeby nie robić zdjęć z Mikołajem, tylko pozwolić sobie zrobić zdjęcie i potem będzie można je kupić…Pieprzona komercha… przejście do komnat Świętego jest bardzo ładnie zrobione. Stajemy przed duzymi drewnianymi odrzwiami… w kolejce wraz z Portugalczykami, Finami i kimś tam jeszcze… W końcu i my dostępujemy zaszczytu posiedzenia po prawicy i lewicy dostojnego jegomościa w sztucznej brodzie do pasa, pytającego skąd jesteśmy i mówiącego nam „dzień dobry” w naszym ojczystym języku… Zdjęcie zostaje zrobione… i won! Następny! Tu małe rozczarowanie – zdjęcie można kupić w kilku wersjach, a najtańsze są w formacie pocztówkowym w ilości sztuk 5 za jedyne… 25 euro… Chyba na głowę upadli… obiecujemy przemyśleć sprawę i przestajemy zaprzątać tym sobie myśli… dorywamy się jeszcze do placu zabaw dla dzieci i mamy frajdę. Skandynawowie generalnie jakoś mniej boją się o swoje pociechy – u nas większość tych przyrządów i domków czy siatek by nie przeszła jako zbyt niebezpieczna dla dziecka. Tu są i wszyscy z nich korzystają. A jak się wywróci lub spadnie? No cóż… do wesela się zagoi! Bunkrujemy się także w tutejszej toalecie i dopełniamy rytuału wyjazdowego, czyli myjemy włosy! W końcu:) W Rovaniemi mija nam kilka dobrych godzin. W końcu opuszczamy tą ostoję dziecięcego świata – uprzednio podkradając jeszcze na chwilę neta fruwającego samopas na parkingu – i znikamy znów w lasach i mokradłach mniej turystycznych miejsc. Droga 81. Docieramy do przesympatycznego regionu Posio i tam, znów w towarzystwie jeziorka, w okolicy miejscowości Karhujarvi znajdujemy nasze miejsce. Tu zanocujemy! Znów budzik na 4.30… hmmm – w sumie dziś opuściłyśmy obszar podbiegunowy, więc może na 5.00? tak, to na pewno dobry pomysł! W nasze utarte już troszkę rytuały wkradł się cichcem nowy element – wieczorem oglądamy film. Zawinięte w śpiworki odpalamy mojego lapka i kino wieczorową porą… zasypiam późno i wiem już na pewno, że rano będę niewyspana… trudno się mówi – ciężkie warunki polarne :)