Dzisiejszy dzień okazuje się raczej niespieszny. Chyba potrzebny mi był taki mały „przystanek” pogoda kiepska więc postanawiam kanion przełożyć na później. Za to trafiam z Cristiną na jej zajęcia – tym razem ona jest nauczycielką – angielskiego w szkole podstawowej… trafiam na zajęcia klasy 4 chyba. Dzieciaki jak to dzieciaki – rozbrykane i ciekawskie, staję się wydarzeniem dnia dla nich i wypytują ciągle o mnie aż w końcu na przerwie otaczają mnie wianuszkiem i wypytują bezpośrednio jak zwykle w ogóle się nie przejmując że ja nie kleję nic po hiszpańsku…
Popołudniem pakujemy się do nieśmiertelnego garbusa wraz z Yannem – chłopakiem Cristiny, Ricardem od mustanga zwanym Tallo (Tajo) i jedziemy do miasta menonitów!!
Po dwóch godzinach z okładem, po kilkukrotnych problemach z odpaleniem auta i innych ciekawych przypadkach, jakoś docieramy. Ich miasteczko podzielone jest na sektory zwane Campo, ponumerowane i uczesane. Widać od razu, że to nie typowy meksykański zakątek. Jest juz w sumie zmierzch. Zimno i w związku z tym na ulicach pustki. Docieramy do ich wytwórni serów i tu wchodzimy w bezpośredni kontakt z tą odmienną cywilizacją. Faktycznie ubierają się jak ze sto lat temu niemal, panowie w spodniach na szelkach lub ewentualnie w normalnych jeansach z koszulami i nieodzownym kapeluszem, natomiast panie obowiązkowo w sukienkach do pół łydki, nagie nogi i pantofle (do roboty dopuszczalne są kalosze) oraz chusta na głowie…. Wszyscy jasnoskórzy, blond lub brązowo-włosi, niebieskoocy… mówiący śmiesznym niemiecko-podobnym językiem, używający hiszpańskiego sprawnie ale z wyraźnym obcym akcentem. Ich domy są uporządkowane, trawniki przystrzyżone, wszystko poukładane i nie ma tu miejsca na nieład czy przypadkowość czy też prowizorkę. Widać, że to germańskie dusze:)
Zatrzymujemy się jeszcze w otwartej przez nich restauracji na pizzę… jest pyszna i ogromniasta! Dookoła sporo tutejszych. Nie mogę się nadziwić ich strojom. A przede wszystkim temu, że przy przymrozkach wieczorno- nocnych kobiety i tak chodzą z gołymi łydkami i w pantoflach…
Sery robią pyszne – ponoć najlepsze w regionie i jedne z lepszych w Meksyku. Po spróbowaniu wiem już że dużo w tym z prawdy… ser podobny do żółtego, tylko sporo jaśniejszy – jest tym gatunkiem sera co się rozpływa w ustach… lekko słonawy… mmmm… pycha :)
Wracając po ciemku do domów zastanawiam się nad losem menonitów. Słabo znam ich historię więc o niej mogę gdybać. Zastanawia mnie jednak ich przyszłość… nie chcą się za bardzo mieszać z Meksykanami, stawiając na czystość swojej rasy… brzmi nacjonalistycznie? Pewnie – ale taka prawda. Dbają o to by ich lud i kultura nie zmieniły się ani o cal. A to powoduje oczywiście problemu chowu wsobnego – mutacji i chorób spowodowanych krzyżowaniem się w zbyt małej grupie…czy oni nie zdają sobie sprawy ze taka polityka doprowadzić ich może szybciej do zguby niż przetrwania?... zastanawiam się też jak często mają okazję wymienić krew z menonitami z innych stron świata… mam nadzieję że jakoś sobie radzą…
Po powrocie do domu postanawiam jeszcze odwiedzić Davida – siedzi w pracy i pewnie nie uda nam się już spotkać bo ja jutro na cały dzień w kanion uderzam… David jest barmanem – jedynie wieść że w barze dla gejów budzi moje lekkie zmieszanie… no dobrze – takie rzeczy też na świecie istnieją i nie należy się ich bać :) Knajpa okazuje się być ciekawie i dość nowocześnie urządzonym klubem muzycznym zimnym jak diabli (bo zima przecież) wypijam sok ananasowy i z godzinę gadam z Davidem i jego kumplem barmanem a potem zmywam się do domku – jutro autobus o 6 rano…
Gadam i tak do 1 w nocy z Cristiną i kładąc się spać wiem że znów nie będę wyspana…
Notka o Chihuahua:
Ponoć według rankingów meksykańskich jest to obecnie najbardziej niebezpieczne miejsce w całym kraju. Poziom przestępczości wyprzedza znacznie miasto Meksyk. Ciężko mi w to uwierzyć gdy patrzę na spokojne uliczki i przytulne w swym klimacie miasto. Całości informacji dopełniają mi jednak moi znajomi. Przestępczość tego miasta to nie taka normalna przestępczość jaką spotkać można na co dzień w chociażby Meksyku: nie ma tu Tylku napadów z bronią w reku, nikt nie zastrzeli przechodnia za to, że nie chciał oddać laptopa (historia prawdziwa z miasta Meksyk), nie ma rabunków i rozbojów. Jednak długim cieniem na bezpieczeństwie miasta kładą się rozrachunki tutejszych gangów. Nie są to jakieś uliczne młodociane grupy, ale zorganizowane mafie narkotykowe. Są dwie i tłuką się między sobą ile wlezie. Ostatni rok całe miasto było sterroryzowane bo ci postanowili strzelać do siebie na ulicach w biały dzień, a potem ktoś wpadł na genialny pomysł, że będą strzelać do wszystkich na ulicy po godzinie 20.00… No i mieszkańcy chcąc nie-chcąc musieli się w ta „godzinę policyjną” wpasować. Zamykano szkoły, sklepy, siłownie, kluby… prze niemal rok miasto musiało znosić dziury po kulach w swoich autach, trupy na ulicach i huk strzelaniny za oknem. Od kilku miesięcy (3-4) miasto znów zaczęło żyć. Chyba rząd w końcu przejął się trochę (bo to też turystyczny region)… Z tego co mi powiedziano mafie nadal walczą ze sobą ale wrócili do zabaw swoich do podziemia.