Miałam rację – świat przedświtu był niesamowity… dziwne góry w oddali i płaski krajobraz dookoła, poprzeplatany równie dziwnymi drzewami i piaskiem w kolorze pomiędzy pomarańczem, żółcią, brązem i czerwienią… Czuję radość z tego, że jestem w drodze! I z tego, że widzę to wszystko… na rozjaśniającym się niebie szybują jakieś ogromne ptaki… Krajobrazy zmieniając się na coraz bardziej kosmiczne. Zatrzymujemy się przy jakimś barze na śniadanie. Czuję, że moja maska powoli zaczyna pękać. Idę do łazienki i niczym uparty makijaż zmywam z siebie odchodzącą brązowymi płatkami skórę. Niestety nie wszędzie chce odchodzić – wówczas zostają plamy jakbym była brudna… długo i zawzięcie opłukuję i delikatnie pocieram twarz aby jak najwięcej jaszczurczej skóry złuszczyć z siebie.. przyglądam się sobie w lustrze… wyglądam jak nie ja… wyglądam jak jakiś brudny menel z tą obłażącą skórą , czerwienią nowego delikatnego jeszcze naskórka i w potarganych lekko przetłuszczonych włosach… i dobrze… piękna być nie musze :)
Z herbata w ręce wychodzę na plac i ciekawie przyglądam się ptactwu – kaczkom nurkującym w pobliskim stawku i siedzącym na krawędzi urwiska czarnym olbrzymom… Kondory? Sępy?... Aaa… nie wiem… kierowca pyta mnie czemu nie jem jak inni – odpowiadam że mam coś w busie i nie chce jeść teraz… coś tam mówi i określa mnie jakoś ale już dla mnie niezrozumiale… ruszamy dalej… Już niemal jesteśmy, bo do Chihuahua zostało zaledwie 450km :) nadmienię, że z Meksyku miasta do Chihuahua jest bagatela 1400km…
W końcu wyczekiwana chwila – nazwa Chihuahua pojawia się już co chwilę na coraz liczniejszych reklamach i znakach rozjazdowych. Po głowie oczywiście krąży mi piosenka którą chyba wszyscy dobrze znają:) „tam-ta-ta-ta ram tam-ta-ta-ta-ram cziłała!...oooo cziłałaaa….” Cieawe czy na ulicach biegać będą te małe obłędne psiaki?
Napisałam do Freddiego – mojego CS-owego gospodarza w Chihuahua – smsa ale nie odpowiedział… pewnie jest w pracy zajety ale spoko… o godzinie 15.10 wjeżdżamy do miasta! Kręcę głową jak na orbicie żeby jak najwięcej zobaczyć. Mijamy stadion bejsbolowy z pomnikiem jakiegoś ważnego jegomościa zastygłego w brązie przed wejściem a potem w sumie już dworzec. Znów sms do Freddiego bo nie wiem co dalej robić – czy gdzieś iść czy czekać i znów głucho… zauważam jedną rzecz – nie dostaję informacji, że wiadomość wysłano… no to cudownie… dzwonię więc – trudno (drożej znacznie więc lepiej unikać) i okazuje się, że tak jak myślałam moje wiadomości dotarły do nikąd… hmm… dobrze, mam się nie martwić zaraz coś wymyslimy i mam się nie ruszać z dworca… o mamuniu – no dobrze, ale przecież jakoś dam sobie radę i mogę dojechać gdzieś do centrum czy jakiegokolwiek innego miejsca… nie jestem aż tak bezradna… nie, nie, nie – za chwilę podjedzie po mnie Cristina – przyjaciółka. No dobra… za 5 minut telefon – Cristina będzie za jakąś godzinę ale mam się nie ruszać! Grrr… no dobrze… 15 minut później znów telefon – tym razem Cristina – ona jest w szkole więc przyjedzie jej przyjaciel po mnie i mam się nie ruszać z dworca! Chryste – czy oni powariowali z tym nieruszaniem się? Przecież jeśli nie mają jak mnie odebrać to sobie sama mogę pojechać… jakiż to problem… nie, nie, nie… Ricardo będzie za chwilę czerwonym mustangiem… łooo… no dobra – to czekam! :)
Po 10-15 kolejnych minutach stania pod wejściem i po raz n-ty odmawiając taksówkarzom oferty podwiezienia mnie dochodzę do wniosku że przecież ja absolutnie nie wiem jak wygląda mustang a czerwonych aut tu na kopy jest… ale też myślę sobie że mustang to mustang – musi wyglądać inaczej niż inne auta skoro jest taki jakiś legendarny… no więc zakładam że dam radę zgadnąć które to będzie auto… przyglądam się wszystkim przejeżdżającym czerwonym mniej lub bardziej samochodom. Przejeżdżają obojętnie więc zakładam że to nie te. Po chwili słyszę niski mruczący dźwięk… odwracam głowę a przede mną staje czerwony niski wóz…niemal jak dwu-osobowy… TO JEST MUSTANG… :) no to rozpoznałam! Z auta wyskakuje ubrany w kusą kurteczkę chłopaczek o czarnych kręconych i krótko przyciętych włosach i uśmiechu dookoła głowy… Ricardo :) Pakujemy manele do wozu i jedziemy. Widać, że chłopię lubi prowadzić i nie koniecznie musi to być grzeczna, zgodna z przepisami jazda… chłopię okazuję się 25-letnim mężczyzną. Objeżdżamy miasto dookoła, kupujemy w Walmarcie (odpowiednik naszego tesco) nową mapę bo pierdoła zostawiłam poprzednią u Eryków i już jedziemy spotkać się z Cristiną. Trafiam do niej na zajęcia do szkoły wieczorowej – mają akurat przedstawianie jakichś reklam czy czegoś tam… nic nie kleję ale jest dobrze… potem do Cristiny – ponieważ koniec końców to ona będzie moim gospodarzem w Chihuahua i co dalej? Upragniony prysznic!
W Chihuahua jest zima… taka zimna zima z przymrozkami w nocy. Więc cieszę się że zabrałam jakieś cieplejsze rzeczy. Dowiaduję się również że za chwilę idziemy na salsę… Que?? Ale ja po pierwsze nie umiem a po drugie nie mam w czym… w bojówkach pójde i w trepach?? Cristina pożycza mi spodnie i sweter który zakładam na koszulkę na ramiączkach… a na nogi? Niedopuszczalne tu sandały i skarpetki.. no cóż – jestem z Polski to mam w nosie :)
Najpierw jednak trafiam na próbę zespołu Freddiego, gdzie spotyka się cała grupa przyjaciół i gości CS z różnych stron świata…. Niespodziewanie jest nas spora drużyna… doliczam się jakichś 20 osób, z czego mamy tu mnie z Polski, są i reprezentanci Australii, Danii, Francji i czegoś tam jeszcze… Po muzykowaniu czas na salsę. David – tutejszy chłopak opiekujący się Dunem upiera się że nauczy mnie tańczyć… powodzenia :)
W końcu lądujemy na parkiecie i w sumie bawię się nieźle – David okazuje się świetnym tancerzem a ja ponoć pojętną uczennicą… co na pewno – relaksuję się i nie przejmuję tym, że wyróżniam się pod każdym jednym względem od pozostałych pań zgromadzonych w sali. W końcu, grubo po północy idę spać… należy mi się!!! Zastanawia mnie tylko dlaczego ci ludzie, mając normalną zimę nie montują sobie żadnego systemu ogrzewania i marzną potem przez kilka miesięcy w roku…??? Narzekając przy tym i kombinując prowizoryczne i dziwaczne metody ogrzewania choć jednego z pomieszczeń… i nie myjąc się bo za zimno a w kranach przecież też tylko zimna woda… ech… meksykańskie dusze…