Promienie słońca przeplatane czasem chmurnymi cieniami tańczą na stokach. Stoję nad krawędzią kanionu wielkiego jak paszcza stu gigantów… rozległy, rozdzierający szeroko i głęboko skorupę Ziemi… Copper Canyon… Miedziany Kanion …. Siedziba Indian Tarahumara… Kiedyś ich ziemia, ich dom, ich ojczyzna w której nie brakowało im niczego. Lud Jaskiń… Lud biegaczy… Żyjący tu od setek lat. Obecnie liczący około 50 tysięcy osób lud żebraków i biedaków, brudnych dzieci ubranych w znoszone podarte ubranka, próbujących każdemu z przechodzących obok sprzedać wyroby mamy… kobiet ślęczących niemal beznadziejnie nad wyplatanymi z traw cudownymi koszykami, pudełkami, matami, wszystkim co może być użyteczne… tkającymi piękne kolorowe szale i chusty… Lud, z którego tylko 10% nadal mieszka w jaskiniach i stara się przetrwać wraz ze swoją kulturą… lud skazany na wymarcie… na zapomnienie i wchłonięcie przez rozpychającą się zachłannie i pożerającą wszystko cywilizację…
Przyglądam się bruzdom, które z mojej perspektywy wyglądają jak miniaturowa makieta… Gdy dowiaduję się, że aby zejść na dół trzeba poświęcić na to 6 godzin zdaję sobie sprawę z ogromu rozciągających się przede mną bruzd. Jest to jeden z większych kanionów na świecie (większy od sławnego Grand Canyon w USA), wcinający się na niemal 1000m w głąb skorupy ziemskiej. Aby do niego dotrzeć można albo dostać się do miasteczka Creel i stąd konno lub autem powłóczyć się po okolicy… wynajęcie konia to kwota około 300 peso… autem – opcja dla ścigających się z czasem (czyli dla mnie) to 800 peso za auto… ja ponieważ jestem sama i absolutnie nie mam tyle kasy, stargowuję się do 550 peso za które w ciągu 3 godzin objadę wszystko co najważniejsze. Co ciekawe – zauważam to nie po raz pierwszy – w Meksyku nie ma w sumie miejsca na dziką turystykę… są wyznaczone miejsca, szlaki, trasy… pyzatym raczej reszta jest niedostępna: albo faktycznie teren nie sprzyja samodzielnemu wędrowaniu albo jest po prostu czyjąś pogrodzoną siecią płotów własnością…. To samo jest i tu. Nie ma innych dróg jak te wyznaczone odgórnie… może jeśli zostałabym tu z miesiąc i zaznajomiła się z Indianami, wówczas poznałabym te INNE ścieżki… może…Aby zwiedzić kanion można również wsiąść w pociąg który ponoć jest jednym z ciekawszych przeżyć w całym Meksyku i pozwala na ujrzenie najniesamowitszych krajobrazów niemal na świecie… przemieszcza się on dość wolno i wysiąść można na dowolnej stacji… Dotrzeć nim można niemal nad wybrzeże oceanu Spokojnego, w pobliże Zatoki Kalifornijskiej. Jednak cena biletu to ponad 1000 peso… ciut za dużo jak na moją kieszeń… Dlatego cieszę się że udało mi się stargować z Rafaelem cenę i jakoś udaje mi się zobaczyć to cudo natury. A jest niewątpliwie co podziwiać. Aparat hałasuje co chwilę migawką, karta zapamiętuje coraz to nowe widoki… Chłonę światłocienie malujące nierealne,. księżycowe wręcz obrazy i staram się zapamiętać… po horyzont ciągną się rozwidlające się co i rusz jęzory kanionu… a raczej kanionów bo to przecież system łączących się i przeplatających bruzd wyżłobionych cierpliwymi pazurami rzek… sięgają horyzontu i tego co poza nim. Nie widzę końca ani wszerz ani wzdłuż. W miejscach takich jak to czuje się pokorę… wobec sił Natury, wobec Boga, wobec miliardów lat historii naszej planety. Oto doświadczam żywych dowodów na istnienie Tych sił… Jestem niczym jeden okruszek pyłu na dnie Miedzianego Kanionu… bezradna i zachłyśnięta pięknem. Tylko tyle tu mogę… Radować się, że dane mi jest widzieć… No więc raduję się z całego serca :) W końcu to właśnie to Geologiczne Cudeńko było moim celem wizyty tutaj… No dobra, samo Chihuahua – miasto o dziwacznej, śpiewnej nazwie też :)
Powrót do Chihuahua nie należy do sprawnych ani udanych. Nie bardzo wiem co i jak jeść bo nadal żołądek nie pracuje jak należy a na dodatek nie odczuwam głodu jakotakiego więc ciężko się zmuszać do zjedzenia jeśli na nic nie ma się ochoty. Jedyne co mnie kręci to pitne jogurty… Więc zapijam się nimi ile wlezie :) Autobus wlecze się niemiłosiernie… zaczynam czuć pewien nerwowy dyskomfort bo jeśli się spóźnię do miasta to spóźnię się także na następny autobus do San Luis Potosi…. A nie mogę się przecież spóźnić!!!... Jak na złóść zator na drodze… po chwili turlania się dostrzegam łunę ognia… a to cóż znów u lucha? Gdy podjeżdżamy bliżej widzę zwinięty, płonący asfalt za którym kołami do góry płonie TIR… o Chryste Panie… widać że część auta eksplodowała, opony ściekają roztopionymi kroplami z kół, kabina kierowcy czerni się upiornie dziurą w ognistym szale… wolno jedziemy dalej…
To ja już wolę się spóźnić na ten autobus… byle dojechać!...
Dojeżdżam mocno spóźniona ale w jednym kawałku. Christina i Yann są cudowni – pakują wszystkie moje rzeczy do plecaka i przywożą mi na dworzec… Ściskamy się serdecznie i wiem, w tym momencie wiem, że z nimi na pewno będziemy w stałym kontakcie… Z Davidem pewnie też, bo za kilka miesięcy zobaczymy się w Polsce – ma już kupiony bilet do Europy i chce trochę po niej pojeździć. No i oczywiście o mój rejon też zahaczy :) a jak!
Odjeżdżam z poczuciem, że powinnam zostać tu dłużej… tyle miejsc jeszcze w okolicy ciekawych… góry same w sobie, miasteczka… ludzie i ich zwyczaje… tu żyje się surowo… tak jak i surowa jest przyroda tego niemal pustynnego miejsca…