Na niebie szarzeje przedświt. Budzik okrutnie wyrywa ze zbyt krótkiego snu. Choć już po chwili nie przejmuję się tym. Zaczyna krążyć we krwi adrenalina i niecierpliwość … szykuje aparat i obiektywy. Spokojnym krokiem ruszam, lecz zaraz przyspieszam ponaglana ptasimi krzykami dobiegającymi z dołu. Siadam spokojnie na skale i wpatruję się w ziejącą przede mną otchłań… Oto Jaskinia Jaskółek. La Cueva de las Golondrinas zwana także Sotano de las Golondrinas (Studnia/Otchłań Jaskółek). Nie mogę uwierzyć że na własne oczy mam szansę oglądać ten spektakl. Z jamy w Ziemi, w której zmieścić się może Empire States Building, wylatują miliony jaskółek. Endemiczny gatunek, spotykany tu i tylko tu. Zadziwia mnie rytuał jaki rządzi tymi ptakami. Niczym gigantyczny wir krążą wokół ścian szerokiej na 400 metrów czeluści. Początkowo tylko nieliczne wylatują ponad poziom jaskini, po czym jak kamień wpadają znów w bezmiar czerni. Po chwili, w jazgotliwym śpiewie niezliczonych ptasich gardeł zaczynają swój dzień: w jednym i tylko jednym miejscu zaczyna wyciekać z podnoszącego się coraz wyżej wiru strumyk czarnych jak smoła ptasich postaci. Po kilku sekundach w strumyk ten wpada ciemny kształt drapieżcy. Rozpoczęło się też śniadanie… Rozpoczął się kolejny dzień walki o przetrwanie w dżungli… normalny dzień… Wir unosi się i opada falami, jednak strumień ptaków nieprzerwanie płynie nad koronami drzew. W krzyk jaskółczy wdziera się ochrypłe pokrzykiwanie… Wir zostaje na moment przerwany, a spod stóp wylatuje stado zielonych papug. To także ich dom. Wir szybciutko wraca do swojego rytmu. Wpatruję się z zapartym tchem i zastanawiam jak wiele ptaków mieszka w jaskini? Jak długo stado to wylatywać będzie w swoją codzienność? Zastanawia mnie też jak spędzają dzień te ptaki i jak wygląda ich powrót? Czy równie spektakularnie? Po niemal pół godzinie jaskółczy strumień wysycha… nie potrafię sobie wyobrazić jaka jest liczebność tego stada…
Z krzykiem w promienie słońca startują jeszcze kolejne zielone papugi…spoglądam na wschód. Dopiero teraz dostrzegam piękno okolicy… Oddycham głęboko ciepłym porannym powietrzem i napawam oczy widokiem. Uśmiech nie schodzi z twarzy bo okręcił mi się dookoła głowy i zaczepił jednym końcem o drugi :)
Teraz czas przygotować się do drugiej części dnia….ufff…
Atenogenes (czytać Atenochenes) przychodzi z całym naręczem lin, bloczków, ósemek, karabińczyków i innych mniej lub bardziej znanych mi sprzętów… No dobra… przyznaję się… postanowiłam dostać się na dno. Szalone? Może… ale kto widział serię BBC „Planet Earth”, szczególnie odcinek „Caves” chyba zrozumie o co mi chodzi… Dowiaduję się, że niestety – robali świecących i tworzących jedwabne, na wpół płynne wisiory raczej nie mam szans zobaczyć… Choć to dla nich najbardziej chciałam zejść w dół… Aby będąc głęboko pod ziemią zobaczyć rozgwieżdżone na niebiesko niebo… ułudę stworzoną przez prymitywne robale… ułudę piękną i niesamowitą w całej swej okazałości… pod każdym jednym względem. Niestety – osiągalną dla wybrańców… kiedyś można było nocować w jaskini i wówczas nocną porą była szansa zobaczyć jaskiniowe świetliki. Jednak te najbardziej efektowne cudowności skryte są w głębinach dostępnych już tylko dla wybrańców. W korytarzach najgłębszych i trudnodostępnych partii jaskini… Więc zadowolić się muszę tym co daje mi i tak łaskawy los. Speleologa Atenogenesa wraz z jego towarzyszami wynalazł mi Artur. I wdzięczna mu jestem za to. Omawiamy szczegóły techniczne, fizyczne, psychologiczne i inne takie… rozmawiamy na wiele tematów, a w międzyczasie moi opiekunowie jaskiniowi montują zwoje lin, zakladają bloczki, przekladnie sama nie wiem co… tłumaczone mi jest co do czego służy i czemu oni używają tego czy innego. Przechodzę instruktaż jak wychodzić po linie a potem już czas zejść. Zostaję ubrana w uprząż, taśmę utrzymującą mnie w pozycji wertykalnej, zamocowany zostaje mój plecak fotograficzny i czas wziąć głęboki oddech. Trzaska metal wpinanego w linę karabińczyka… i oto stoję nad otchłanią. Przez głowę przebiega mi myśl … „czy dam radę?... przecież ta czeluść nie ma dna….” Ale Atenogenes jest tuż obok i mówi do mnie spokojnie… „stań na krawędzi… odchyl się do tyłu i oderwij nogi od skały…” … spoglądam w dół i czuję hipnotyczne przyciąganie czarnej dziury pode mną… uśmiecham się do Artura i Tani, staję na krawędzi, odchylam się delikatnie w tył, sprawdzam krabinczyk i … odrywam stopy od skały… Adrenalina wypełnia mi żyły ale czuję się z tym wspaniale. Pytam jeszcze szybko czy mam pracować stopami i odpychać się od skał – tylko pierwsze 6-7 metrów a potem nie potrzeba… No dobrze. Po chwili przekonuję się czemu nie trzeba… jaskinia rozszerza się dość gwałtownie i oto wiszę pośród przestrzeni, mając błękit nieba i zieleń drzew nad sobą i czarną nicość pod sobą… oto zstępuję do piekieł… przechodzi mi przez głowę podniosła myśl zastąpiona natychmiast starym dobrym porzekadłem: gdzie diabeł nie może tam babę pośle… no coś w tym chyba jest :)
Dzień i jego piękno stają się powoli coraz odleglejsze, za to z ciemności wyłaniać się zaczynają kształty … skalne występy, różnobarwne rzeźby Natury, widzę cieknącą w nicość czerni wodę mikro-wodospadu, widzę zwisające resztki roślinności oraz pokrywające wszystko coraz gęściej pokrywy mchu. Do moich uszu dociera wrzask papug i po chwili widzę je daleko pode mną śmigające zielonymi iskierkami wokół ścian jaskini. Zjeżdżam w dół już dłuższy czas. A co ciekawe do dna jest nadal koszmarnie daleko. Widzę powoli szczegóły tego co pode mną, ale mojego pomocnika ani śladu… Mmmmm polazł gdzieś? Dostrzegam dziurę w ścianie – gigantyczny otwór.. a potem i drugi… więc ta jaskinia ma system jakichś korytarzy bocznych… fajnie by było w nich pobuszować… po ponad godzinie dostrzegam maleńki niebieski punkcik na dnie… to Mariano… jest nadal jakieś 150 metrów ode mnie… Na wszystkich Świętych… Ta jaskinia jest na prawdę gigantem!!! Kamyki które do tej pory wydawać się mogły po prostu kamykami okazują się wielkie jak domy – gdy mogę porównać do rozmiarów mogę przewodnika. Zaczynam odczuwać inny rodzaj powietrza… taki jaskiniowy – lekko bardziej wilgotny i chłodniejszy… do nosa mojego dociera także coś, czego absolutnie nie spodziewałabym się … zapach pieczonego, dobrze przyprawionego kurczaka….zdumiewa mnie to i zadziwia. Zapach nasila się z każdą minutą. Papugi znów podniosły raban i krążą chwilę wokół mnie zielonymi neonowymi niemal kolorami ożywiając smutek jaskiniowych kamieni. Na początku myślałam że otacza mnie szarość. Po chwili jednak widzę odcienie brązu, bieli… nacieki z ptasiego guana oczywiście długimi jęzorami mkną ku dnu jaskini, czasem przybierając się w dostojną biel a czasem puszystą zieleń mchów. W końcu docieram na dno. Pieczone kurczaki drażnią nos ale na szczęście nie aż tak okrutnie jak mogłoby to być w przypadku zapachu czysto gówiennego. Moje stopy dotykają podłoża i Mariano sprawnie wypina mnie z lin. Zaczyna się eksploracja, choć w moim przypadku można uznać to za zwiedzanie. Przemierzam rozległe przestrzenie tego dziwu natury i nie mogę się oderwać. Spotykam tutejszego świerszcza i kilka innych stawonogów. Ale niestety – ani jednego świecącego. Zdumiewa mnie także ilość światła jaka tu dociera. Z góry wydawało się iż będzie tu ciemno jak w … wiadomo gdzie, ale nie – panuje tu swoisty półmrok, a raczej półjasność. Dno nie jest skaliste, jak myślałam. Jest pokryte warstwą organicznego iłu porośniętego rachityczną roślinnością o rozmiarach przeciwstawnych do ogromu jaskini. Oczywiście wszystko to ma podkład z miękkiego mszanego dywaniku. W docierającym tu świetle wszystko zdaje się być zielono-bordowe, z domieszką czerni i szarości. Widać oczka wodne, rzeczkę, osypiska, a po chwili dowiaduję się gdzie jest zejście do głębszych partii moich małych czeluści piekielnych :) I jak na babę posłaną przez diabła, podoba mi się piekielnie tutaj, oczywiście :) Mam wrażenie jakbym wylądowała na zupełnie innej planecie… Jak w filmach, gdy statek roztrzaskuje się na skałach nienazwanej planety, najczęściej pełnej grozy, bohaterowie wychodzą i przyglądają się gdzie rzucił ich kapryśny los. Taki właśnie krajobraz rozciągał się w całej swej okazałości dookoła. Zachwycam się jak dziecko watą cukrową na niedzielnym spacerze z rodzicami. Pod stopami tysiące rozkładających się mniej lub bardziej piór ale co mnie zadziwia – nie ma tu kości… może za słabo szukam ale naprawdę nie widzę ich… myślałam, że skoro mieszkaja tu tysiące ptaków, a szczerze mówiąc chyba miliony to że będzie tu również ich swoisty cmentarz. A tu nic. Znajduję za to inny cmentarz… poświęcony ludziom, dla których jaskinia ta z różnych powodów była ostatnią przygodą ich życia – śmiertelną… pośród na szczęście niezbyt licznych tabliczek znajduję coś jeszcze… białą kapsułę wielkości piłki do rugby. Napis głosi: „kapsuła czasu – nie ruszać do 2100 roku”… no to nie ruszam… Mariano opowiada trochę o jaskini, ale bariera językowa onieśmiela go niemal całkowicie i koniec końców rozchodzimy się każdy w swoją stronę… mnie głównie pochłaniają zdjęcia… po przejściu niemal całego dna akurat ponoć czas jest na zbieranie się do wyjścia. Staję przy linie i patrzę w górę… czy to na pewno zaledwie 370 metrów??? Mam wrażenie że od słonecznego światła i zieleni drzew oddzielają mnie wysokie kilometry… Zostaję jeszcze raz poinstruowana jak mam się wspinać, na co zwracać uwagę, potem wpinamy mnie w liny i jazda!... system się sprawdza fajnie, pracuję jednak z założenia od razu dwoma nogami. Wspinaczka polega na podciągnięciu nóg pod siebie a potem wybiciu się na nich z liny i podciągnięciu pałanietki (tak się to chyba po naszemu nazywa?) na tejże linie wyżej. I tak metr po metrze metr po metrze… po każdych dziesięciu podciągnięciach chwileńka przerwy. Za mną jakieś 50 metrów. Czuję szarpnięcia i zaczynam bujać się góra-dół… co u licha? Najpierw myślę, że chłopaki u góry dostali cynk i zaczynają mnie wyciągać. Płonne są jednak moje nadzieje. Zamiast tego Mariano postanowił, że na pewno dam sobie radę i zaczął wspinać się za mną. O do stu par dziurawych skarpetek! No i co teraz? Mam bat nad sobą, a uściślając pod sobą i nie ma wyjścia. Muszę sama dać radę się stąd wydostać. Przerwy zaczynają być coraz dłuższe, a pokonywane odcinki coraz krótsze. Niedobrze. Za każdym razem jak uda mi się z pewnym zasapaniem i zadyszką trochę odstawić Mariano cierpliwie na mnie czekającego (no bo co ma innego zrobić?), ten w paru ruchach swoich diablo zwonnych i silnych rąk jest już tuż za mna znów… Pada pytanie: „Estas cansada?”… eeee… czy on mnie pyta o to czy jestem zamężna?? Też se miejsce znalazł na pogaduszki… po kilku sekundach pojawia się myśl że to zbyt głupie aby było prawdziwe, więc na pewno pyta o co innego… myśleć… na środku liny, zawieszona pomiędzy piekłem a niebem… zadyszana i zmęczona… o co może pytać?... zmęczona! Zakładam że pyta czy jestem zmęczona! (strzał w dziesiątkę) i odpowiadam że tak! Znajduje jednak w sobie ostatki sił. Wspinam się wyżej i wyżej…. Zaczynamy ścigać się z czasem bo około 15.00 jaskółki wracają do domu. Byłoby ciekawie przeżyć ich nalot i zostac pewnie niemożebnie obesłanym przez miliony małych ptasich kuprów…ale chyba jednak dziękuję… do końca jeszcze 100 metrów… no to kilka podciągnięć i już jest 95 :)
Krok za krokiem, a raczej pociągnięcie za pociągnięciem coraz bliżej mi do odpoczynku. Ostatni odcinek pokonuję bardziej siłą woli niż mięśni… wspinam się po skałkach które dają ułudę podpory – są przecież pionowe i za cholerę nie były by pomocne gdybym nagle zaczęła wracać w dół niekoniecznie w zamierzony sposób. Wyciąga się w końcu upragniona pomocna dłoń – to Atenogenes pomaga mi w wyjściu już na solidną skalna i z całą pewnością horyzontalnie zorientowaną skałę. Uffffffffffff…. To było najdłuższe 370 metrów w moim życiu…. Pokonywałam je ponad 2 godziny… Widzę jednak pewien respekt w spojrzeniu Atenogenesa – nie wszyscy których tu miał okazję gościć byli w stanie zupełnie sami wyjść z Otchłani. A już na pewno nie spodziewał się tego po małym kurduplu płci żeńskiej. Ale dałam radę i jestem teraz z siebie bardzo dumna. Nic jeszcze dziś nie jadłam ale nie odczuwam głodu. Tylko pragnienie bo pot spływający po całym ciele wyssał ze mnie sporo wody. Rozmawiamy, ja dziękuję Mariano za pomoc i cierpliwość. Poprzez wspólne zejście na dół, nawiązuje się pomiędzy nami nić porozumienia jakiej nie ma z innymi… Pakujemy się wszyscy, pytam czy przy składaniu sprzętu nie trzeba pomóc – nie trzeba, więc pakuję swoje szpargały. Opowiadam Arturowi i Tani o tym co widziałam – oni z resztą sami też ciekawi jak tam jest choć może nie na tyle, żeby złazić tak jak ja. Moje opowieści i zdjęcia im w zupełności wystarczą :) Dotarcie do auta staje się bardzo trudne – jest poro pod górę, plecak ciężki a ja wykończona. Udaje się jednak z pewnymi przystankami, wybitnie licznymi. Tu żegnamy się i każdy rusza w swoją stronę. My autem do domu a oni, siedzący na murku gawędzą jeszcze chwilę – w końcu oni w sumie są w domu. Więc siedzą i patrzą na tą swoją dolinę z pewnym nabożeństwem… W końcu mają tu niemal 140 jaskiń (i pewnie sporo nie odkrytych jeszcze) więc gdzie im będzie lepiej?...
W aucie zasypiam jak zabita i nie wiem nawet kiedy dojeżdżamy na miejsce. Tu znów idę spać i regeneruję baterie na kolejne dni. Zakładałam szaleńczo, że jeszcze dziś wsiądę w autobus dalszy ale na szczęście sama sobie wybiłam ten pomysł z głowy… Jutro też jest dzień!
Na granicy snu i jawy uśmiecham się jeszcze do siebie – tak, to była cudowna przygoda!