No to przekonali mnie – zostaję jeden dzień dłużej w Rio Verde… Powód? Mają tu ponoć całkiem fajne cenotes… cenotes (wymawiane jako senotes), czyli źródła tworzące mniejsze lub większe jeziorka najczęściej z krystalicznie czystą wodą… często – przynajmniej na półwyspie Jukatan znajdujące się w jaskiniach wszelkiego rodzaju. Około południa wyruszamy. Martwi mnie tylko fakt, że kombinując co zostawić w Meksyku przed wyruszeniem na podbój kanionu i jaskini, oczywiście zostawiłam wodoodporny pokrowiec do aparatu – bo po co mi w suchych miejscach do których się wybierałam? Jak zwykle – nie przewidziałam tego co nieprzewidziane i przecież zawsze się zdarza w podróży … cała ja… ech, szkoda gadać. Spokojnym, rozbujanym krokiem terenowego auta docieramy do małej mieścinki, wioseczki zwanej przekornie San Francisco. Widok urzeka mnie, wyciągam aparat i … dupa… karta została w czytniku na stoliczku cholernym w pokoju w równie cholernym Rio Verde… Moja beznadziejność osiągnęła dość wysoki, żeby nie powiedzieć maksymalny poziom, a moja złość zagotowała mi krew w żyłach, tętnicach i gdzie tam jeszcze mogła… Za wioską jest jeszcze gorzej – półpustynny krajobraz kaktusów, juk wielkich jak drzewa, pyłu tańczącego na wietrze i nieznanych mi drzew nadających miejscu baśniowego charakteru… Uuuuuch… Kudłate Paskudztwo jak zwykle chichocze w bagażniku przyglądając mi się drwiąco spomiędzy koca i plecaka… udaję, że nie dostrzegam… No dobrze to co dalej? Dalej jest jeszcze gorzej bo docieramy na miejsce. Krystaliczna, lekko błękitnawa woda o zbawiennej temperaturze 27 stopni, skrywa miliony rybek i zieloną roślinność i mnóstwo korzeni jak przyczajonych pod wodą drzewców żywcem przeniesionych tu z tolkienowskiego świata… Zanurzam się z maską i fajką i przepadam… podwodny świat który dane mi jest oglądać pochłania mnie bezpowrotnie. Najpierw trzymam się bliżej brzegu – to tu są korzenie i osadzone w miękkim piachu, kłujące niemal w oczy zielenią podwodne lasy pełne buszujących ryb, rybek i rybeczek… Artur gestem zaprasza dalej… płynę, frunę na skrzydłach mojej wyobraźni za nim… pode mną zielony dywan który niespodziewanie ostrą krawędzią spada w dół i niknie w szmaragdowej głębi. Zatrzymuję się i wpatruję urzeczona. To nie może być prawdziwe. Takie miejsca istnieją tylko w fantastycznych powieściach i baśniach... Przyglądam się promieniom słońca przebijającym powierzchnię i tanecznym, lekko falującym krokiem przemierzającym podwodne przestrzenie. Brak mi słów… Przychodzi do głowy myśl, że przecież nikt o tym miejscu nie wie… To nie ruiny Majów w tak turystycznych miejscach jak Chichen Itza, Palenque czy Tulum… to nie jedno z tych miejsc obleganych przez sunących rzeką ludzi głodnych wrażeń z przewodników. Tego małego zakątka nie znajdzie się w żadnym, najdokładniejszym nawet opisie kraju. Miejsce, o którym wiedzą tylko ludzie stąd… I mi, takiej ot - osobie, dane jest oglądać to i cieszyć się widokiem zapadającym na zawsze w serce i wypełniających barwnymi baśniowymi obrazami kolejne szuflady wspomnień… Podejmuję pewną i szybką decyzję – zostanę tu jeszcze jeden dzień – Artur i Tania zgadzają się na to i zaczynamy kombinować jak zorganizować mi wodoodporny pokrowiec na aparat. Jutro tu wracamy! Klnę na siebie w duchu na czym świat stoi – bo przecież nie było to ani nic ciężkiego ani bardzo nieporęcznego… Taa… Kolejna nauczka że wszystko co pomaga w fotografii ZAWSZE trzeba mieć przy sobie. Bolesna ale mam nadzieję owocna lekcja pokory i myślenia perspektywicznego. Przenosimy się do kolejnego jeziorka – tu zdolność przyswajania piękna niestety kończy się – za dużo go dookoła… Idziemy powoli przez kłujące, półpustynne trawy z Arturem z kijem i kamieniami rzucanymi w bardziej niepewne miejsca. Po co kij i kamienie – pytam? Na węże – lepiej nie nadepnąć na któregoś… Acha – jasne… niestety – żadnego nawet nie zobaczyłam choć bardzo ale to bardzo chciałam. Nie żeby nadepnąć, oczywiście :) Drugie cenote zachwyciło jeszcze bardziej niż pierwsze… rozmieszczenie roślinności i korzeni a czasem i całych pni przywodził tylko jedno na myśl – świat mitów i legend, świat baśni, w którym wszystko jest możliwe, wypatrywałam zawzięcie nimfy wodnej – w miejscu takim jak to muszą jakieś mieszkać… Roztańczone promienie dopełniają magii, szczególnie w płytszych partiach jeziorka, tam, gdzie błękit i zieleń kontrastują ze sobą najsilniej… jak na scenie teatru reflektory omiatają aktorów aby po chwili schować ich w cieniu po to tylko by znów światłem wydobyć ich kształty, gesty, ruch… prze głowę przebiega mi stado scenariuszy na baśnie, opowieści, historie mniej lub bardziej prawdziwe…
Wieczorem wracamy do domu. Ja myślami zostaję w cenotes. Okazuje się, że nie ma szansy na sciągnięcie mojego wodoodpornego opakowania tutaj. Trzeba wymyślić coś innego. Ha, tylko co? Pomysły na miarę Dobromira który uczył mnie w dobranockach jak zrobić coś z niczego krążą wokół trzech debatujących głów do późna w noc.
Rano jednak okazuje się, że najprostsze rozwiązania są najlepsze. Wybieramy się do marketu, kupujemy worki zipowe (zwane też strunowymi) do mrożonek i nieśmiertelną taśmę McGyvera :) Na wszelki wypadek także silikonowy klej akwarystyczny. Tak wyposażeni, tym razem z aparatem, zestawem przygotowanych kart pamięci i baterii, wracamy w baśniowy świat cenotes. Uliczki przytulnego San Francisco dziś pełniejsze ludzi, a to co przykuwa moją uwagę, to fakt, że tu wciąż więcej ludzi jeździ konno niż samochodami. Fotografując kościółek dostrzegam trzech jeźdźców z lassem przypiętym przy kolanie, w kapeluszach jak się patrzy sunących dumnie ulicą. Odruch – odwracam się do nich i ustawiam kadr. Słyszę że w ich stronę mknie ostrzeżenie od siedzącego nieopodal jegomościa i zastanawiam się jaka będzie reakcja. Jeźdźcy dumnie jednak prostują się w siodle, wyrównują szyk i uśmiechają od ucha do ucha… uff… robię im zdjęcie i z uśmiechem niemal naokoło głowy krzyczę „Gracias, Seniores!”, a oni odpowiadają przyjaźnie pokrzykując coś dla mnie niezrozumiałego. Szczerze mówiąc mam ochotę podejść do nich i porozmawiać. Ale czas i słońce nieubłaganie popędzają do wody. W drodze do cenotes mijamy trzech pasterzy leniwie zażywających sjesty podczas gdy równie rozleniwione konie pasą się pomiędzy kaktusowymi chaszczami… machają do nas przyjaźnie na wpół leżąc na glebie…
Baśniowy świat i dziś pobudza wyobraźnię i powoduje, że czuję się wyróżniona przez los… wyróżniona możliwością zajrzenia na drugą stronę lustra… z początkowymi obawami zanurzam spreparowany pokrowiec w wodzie ale wszystko jest dobrze: woda nie przecieka, powietrze wewnątrz unosi całość na wodzie i widać że coś widać :) Spędzam chyba ze dwie godziny buszując pomiędzy roślinnością, zalanymi wodą pniami drzew, korzeniami, śledzona nieustannie przez ciekawskie stado rybek… czuję się trochę jak przywódca z małymi podwładnymi ślepo podążającymi za każdym moim ruchem. Czasem ich wścibskość przekracza dopuszczalne granice i po kolejnym ukąszeniu w uch czy policzek odpędzam towarzystwo ręką… pomaga na kilka minut. Potem znów otoczona jestem wiernym wianuszkiem fanów podwodnej fotografii :)
Na brzegu sprawdzam efekty kombinacji niemal subalpejskich – niestety: do ideału zdjęciom daleko… nie chodzi nawet o ostrość czy kolory – tu wszystko gra, ale worek odkształcał się pod wpływem ciśnienia wody i przez to większość zdjęć zapatrzonych jest w artystyczne zniekształcenia rzeczywistości. Owszem, nadaje im to jeszcze więcej absurdu i baśniowości ale czasem jednak wolałabym coś bardziej … pospolitego… No trudno – „para la proxima…” następnym razem… przenosimy się do drugiego jeziorka z którym wiązałam największe nadzieje. Kolejny spreparowany pokrowiec wraz z poprawkami po podejściu pierwszym sprawdza się chyba lepiej. Zdecydowanie udało mi się wyeliminować ponad połowę zniekształceń!!! Niestety coś za coś – zajęło to trochę czasu i w wodzie ląduję ciut za późno. Słońce jest już nisko i nie rozświetla tak niesamowicie podwodnego świata jak wczoraj. Szkoda, ogromna szkoda… jednak i tak pochłania mnie fotografowanie coraz mroczniejszych zakamarków cenote i coraz groźniej wyglądających martwych pni i korzeni. Bez światła mają także – odmienny od wczorajszego – urok… nastrojowy, pełen szeptów i odległych pieśni… zaklęty las, uwięziony pod nieprzejednaną taflą wody…
Ciemność coraz śmielej rozlewa się po jeziorku i wygania nas na powierzchnię…
Rozdygotani i wychłodzeni po kilku dobrych godzinach w wodzie wracamy znów do domu.
Sześć godzin temu w drodze do cenotes mijaliśmy pewnych rozleniwionych pasterzy… co zdumiewające, owi pasterze nadal zalegają w tym samym miejscu zażywając prawdopodobnie nieprzerwanie sjesty… jedyna różnica polega na tym, iż obecnie każdy z nich dzierży w dłoni piweczko… znów uśmiechają się przyjaźnie i machają do nas… to się nazywa życie! :)
Tym razem czas mi spakować swoje plecaki i ruszyć dalej… W nocną podróż w kolejny zakątek Meksyku… Kierunek: Stan Michoakan, miasto Morelia… a potem do mniejszych coraz to miasteczek i wiosek aby dotrzeć w głąb pewnego niezwykle interesującego i niepowtarzalnego lasu…