Geoblog.pl    keyla    Podróże    Mi Viaje de Mexico... Muy Buena Viaje... :)    Tańcząca z Motylami
Zwiń mapę
2009
10
gru

Tańcząca z Motylami

 
Meksyk
Meksyk, Angangueo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15015 km
 
7.00 rano. Dworzec autobusowy miasta Morelia… Spotykam się z Abrahamem i w trakcie rozmowy plan na rozpoczynający się właśnie dzień powoli krystalizuje się. Szybkim zdecydowanym ruchem kupuje bilet do San Felipe na trasie do miejscowości o dziwacznej i kompletnie nie-hiszpańskiej nazwie Zituacaro. Przepakowuję plecaki. Mniejszy jedzie ze mną, większy jedzie z Abrahamem do domu. Wsiadam niezmordowanie w kolejny autobus w którym utknę na kolejne 3-4 godziny. Trudno się mówi i jedzie się dalej :) Czego szukać w Zituacaro? Niczego – jest to miejscowość w której oprócz dość nawet malowniczych gór nie ma za wiele. Oczywiście przegapiam przystanek w San Felipe i docieram do nieszczęsnego Zituacaro Kolejny autobus wywozi mnie przez haniebnie niezauważone San Felipe bardziej w góry – do Angangueo … A czego szukać w Anguangeo? Kolejnego autobusu, bo tu nadal w sumie ciekawostek brak. Znaczy się samo miasteczko niewielkie i całkiem przytulne, położone już w naprawdę malowniczym pejzażu Sierry jakiejś tam… Autobus, a raczej bardzo lokalne colectivo wywozi mnie jeszcze wyżej i jeszcze bardziej w dzicz. Lokalność kolektywnego vana przejawia się w jego stanie technicznym, kolorycie oraz w drewnianych ławeczkach umiejscowionych tam, gdzie większość vanów ma normalne samochodowe siedzenia. Jako jedyna nie lokalna persona dostępuję zaszczytu siedzenia z przodu, obok kierowcy aby móc lepiej podziwiać ich okolicę i robić zdjęcia. Na dodatek to jedyne samochodowe siedzenia, więc bardzo ekskluzywne. Trochę mi niezręcznie być tak wyróżnioną ale też cieszę się bo widoki naprawdę warte są uwagi. Docieramy do miejsca przeznaczenia – niestety – nawet dość turystycznego ale tym razem mam to w nosie. „Monarcha Marieposa Sanctuario” głosi drogowskaz ze strzałką który dostrzegam z parkingowego placu. „Sanktuarium Motyli Monarcha” … Wieloletnia tajemnica Natury, przypadkiem odkryta przez zawziętych entomologów którzy zbiegiem okoliczności spotkali zwariowanego podróżnika szwędającego się po tutejszych górach i lasach. Dzięki temu incydentowi świat dowiedział się gdzie spotkać można jedne z najdzielniejszych motyli na świecie – Monarchę Wędrownego. To małe stworzenie pokonuje tysiące kilometrów z Kanady aż do centralnego Meksyku, ustalając średni dystans dzienny na 120 kilometrów. Jak na organizm wielkości conajwyżej połowy naszej dłoni to wyczyn godzien szacunku. Rok po roku, miliony tych motyli zlatuje się w jednym i tym samym miejscu. Przetrzymują tu zimę, rozradzają się i wracają do Kanady. Czemu akurat taka strategia życia? Czemu akurat ten a nie inny gatunek? Czemu akurat do tego miejsca, a wręcz na te kilka wybranych drzew w całym wielkim lesie? Ja nie wiem… i nie wiem czy ktoś wie…
Wspinam się powoli pomiędzy wszędobylskimi budkami z jedzeniem i lokalnymi wyrobami zagadywana co i rusz przez tutejszych próbujących namówić mnie na zjedzenie czy kupienie czegokolwiek z ich stoiska. Z niezręcznym uśmiechem odmawiam dzielnie. Zadziwiające – od czasu wydarzeń na Itzacihuatl mój organizm lekko się rozregulował. Na czym polega usterka? A na tym, że nie odczuwam ani chęci ani potrzeby jedzenia czegokolwiek. Co dzień jednak zmuszam się aby choć raz, najczęściej popołudniem wcisnąć w siebie w imię przyzwoitości cokolwiek – suchą bułkę, banana, pomarańczę, no – cokolwiek co pozwoli nie zaschnąć mojemu żołądkowi widocznie nadal śmiertelnie obrażonemu na los. Dostrzegam pierwsze motyle. Pojedynczo a po chwili w niewielkich grupkach suną w rozgrzanym słońcem powietrzu… W wyniku ograniczonego przyjmowania pokarmów czuję, że męczę się szybciej i to dopiero uświadamia mi że muszę się bardziej pilnować. Mam ostre postanowienie poprawy. Spoglądam nieśmiało ponad głowę… uśmiecham się do setek motyli podążających w niezliczonych kierunkach tuz nade mną… Widziałam to w dokumentach przyrodniczych, słyszałam o tym, a teraz stoję wpatrzona w jeden z ciekawszych cudów przyrody. Spaceruję dalej i krok po kroku zagłębiam się w narastającą gęstwę czerwonych, roztrzepotanych skrzydeł. To, co widzę za kolejnym zakrętem przerasta moje wszelkie oczekiwania… jak fala oceanu – rzesza motyli omiata mnie, omywa, muska delikatnie nogi, ręce, twarz… na ziemi dostrzegam kobierzec ruchomych uskrzydlonych postaci. Ruchomy dywan pławiący się w słońcu i płytkiej wodzie kałuży. Odlatuję… razem z aparatem nie ma mnie tak długo, jak długo promienie słoneczne przyciągają tu motyle. Gdy wszystko pogrąża się w mroku cieni lasu ruszam dalej. Przystaję – słyszę szum liści. Rozglądam się ale to w sumie iglasty las… spoglądam w górę i dech zapiera mi w piersi – niebo pokrywa gęsta chmura milionów podświetlonych słońcem skrzydeł. Niczym miniaturowe latarenki błyskają i gasną półmrokiem… znów błysk i znów cień… jak tajemny motyli kod morsa… rozmigotane na skłaniającym się do zachodu niebie czerwone iskry… nie potrafię ogarnąć ich wzrokiem. Zalegają po horyzont… nie potrafię też oszacować ile ich jest… jak dla mnie miliardy… Pierwszy raz w życiu mogę powiedzieć, że motyle potrafią hałasować… Narastający szum to znak, że kolejna fala przelewa się ponad koronami drzew i pomiędzy drzewami. W momencie, gdy myślałam, że już największe za mną mijam kolejny zakręt… i tu znów zaskoczenie… przede mną pomarańczowo-czerwone drzewa… Niby nic niezwykłego – nasze drzewa na jesień też robią się pomarańczowe i czerwone… Tak, z tą tylko różnicą że tu są drzewa iglaste. A to co można by wziąć za liście, to kolejne niezliczone rzesze motyli… Nie wierzę własnym oczom. Kolejna baśń otwiera się przede mną niczym w magicznej księdze… Czy ja śnię, czy to jednak dzieje się naprawdę? Dopiero co dane mi było zajrzeć w baśniowy świat podwodnych drzewców, a teraz tańczę z motylami!!! Radośnie okręcam się dookoła z rozpostartymi ramionami, wyciągam się ku słońcu i czuję kolejne muśnięcia motylich skrzydeł. Tak, jestem szczęśliwa! Przyglądam się czerwonym, oblepionym szczelnie małymi ciałkami drzewom, siadam na trawie i wchłaniam w siebie każdą chwilę spędzona w tym miejscu. Słonce zniża się za góry – które tak na prawdę okazują się być wygasłymi wulkanami, a motyle coraz liczniej oblepiają drzewa. W powietrzu coraz chłodniejszym jest ich z każdą minuta mniej. Powoli wracam na parking. Uwieńczeniem tak pięknego dnia oczywiście nie może być nic innego jak maleńka dawka kłopotów i jakiś problemik cichcem dopadający i nóż wbijający w plecy…
Na parkingu pusto – przed opuszczeniem kolektywu drewnianego pytałam pana o której odchodzi ostatni busik do miasta, a odpowiedź brzmiała o 19.00. Jestem tu o 17.00 i pustki świecą… jeden vanik tylko stoi wyglądający jak prywatne auto. Yhm…to pięknie. Próbuje dogadać się z kierowcą ale idzie mi pół na pół. Dowiaduję się, że kolektywów już nie ma i jedyne połączenie to z tym panem za jakąś symbolicznie astronomiczną kwotę. I to tylko do jakiegoś kampu a potem taksówka z bagatela 120 peso do San Felipe. A w portfelu mam 130 peso: 30 na dotarcie do San Felipe i 90 na powrót do Moreli i 10 zapasu na wodę. I tyla. Czuję że gość mnie nabiera więc po prostu odchodzę. Dopada mnie jakieś 100 metrów dalej inny pan i mówi łamaną angielszczyzno-hińszpaszczyzną, że naprawdę nie ma autobusów i że busiki odjeżdżają z parkingu który właśnie opuściłam tak pochopnie. Wracam a pan zaczyna targować się z kierowcą. I tu węszę jakiś przekręt. W końcu w coraz ostrzejszą dyskusję na mój temat wcina się młodzieniec, którego spotkałam na trasie sanktuarium mówiący biegle po hiszpańsku i angielsku. Po wymianie kolejnych coraz głośniej wypowiadanych zdań z których łapię pojedyncze słowa i czuję się coraz bardziej zażenowana wytykaniem mnie palcami wiążącymi się z głośnym „ella” (czyli: „ona”), młodzieniec którego historię poznałam podczas pogadanek w lesie wraz z rodziną decydują za mnie: „Jedziesz z nami do Zituacaro. Podwieziemy cię, bo ci tutaj chcą cię naciągnąć” … yyy… oczywiście, dziękuję bardzo! No i ruszamy w ciemniejący wieczór, po drodze rozmawiając i tłumacząc sobie sporo z wydarzeń dzisiejszych (głównie ja jestem uświadamiana w zajściach z parkingu) i opowiadamy sobie trochę o sobie nawzajem. Rodzina odwodzi mnie aż na sam dworzec, gdzie w 10 minut pakuję się do autobusu do Morelii. Piszę sms-a do Ricardo – współlokatora Abrahama i jednocześnie mojego gospodarza CS-owego, że około 22.00 będę na miejscu. Super! Zjawiam się na rzekomym miejscu na którym czeka na mnie komitet powitalny w postaci obu chłopaków i już smigamy przez oświetlone świątecznymi pierdołami ulice Morelii. Podziwiam starą katedrę i spacerujemy po starym mieście. No, powiedzmy że starym, bo w meksyku wszystko co ma więcej niż sto lat jest już uznawane za niemal antyczne :) Potem docieramy do jednego z dziwniejszych domów w jakich miałam okazję przebywać. Etykiety z lat 70 oraz wielkie ciemne wykrzykniki na wszystkich drzwiach, okrągłe okna i inne ciekawostki przyciągają moją uwagę. W sumie jest tu przytulnie. Oczywiście najfajniejsza i najbardziej zachęcająca do siedzenia w niej jest kuchnia połączona barkiem z salonikiem z wielkim drewnianym stołem. Mmm… robię się senna… sporo po północy rozsądek bierze górę nad chęcią przegadania całej nocy i idziemy spać. Jutro, a w zasadzie dziś, o 5.00 pobudka bo o 6.00 autobus do Meksyku znów… ech… czyli jakieś 4 godziny snu… pięknie :) Pewnie znów będę nadrabiać w autobusie!

Cena wejścia na teren sanktuarium – 30 peso, czyli jakies 6 złotych… jak nic...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017