Poranek słoneczny i od samego początku upalny. W miarę meksykańskich możliwości zbieram się dość spiesznie, choć po przekalkulowaniu za i przeciw zwalniam. Nie ma sensu wylądować w Celestyn za wcześnie. W południe zdjęcia będą zupełnie do bani. Lepiej poczekać trochę i o zachodzie słońca coś porobić. Zdumiewa mnie jedno – za każdym razem gdy pytam, ludzie twierdzą, że wschody słońca są bez kolorów i bez kopa żadnego. Tylko zachody się tu liczą. Tak więc niespiesznie docieram na stacje autobusową w Meridzie i przemieszczam się do Celestun. Czemu niesie mnie do małego miasteczka zwanego Celestyn? Bo jest tam coś, co jest kolejnym marzeniem do spełnienia… Tam spotkać można flamingi! Podekscytowana i pełna nadziei zastanawiam się co zrobię jeśli będę sama – wynajęcie łodzi kosztuje 1000 peso i w towarzystwie zawsze można podzielić koszty. Mam więc cichą nadzieję, że znajdą się inni amatorzy wycieczek za ptactwem, bo inaczej biedna będę… Rozglądam się po autobusie ale żadnych turystycznych postaci nie widzę. Tylko lokalne twarze przyglądające mi się z wyraźnym zaciekawieniem. No cóż – zobaczymy na miejscu. Trochę podsypiam w drodze – chyba przyjmuję ten meksykański styl od lokalsów… oni zawsze i wszędzie jeśli tyko mogą to śpią, bo przecież nie wiadomo kiedy znów uda się uciąć małą drzemkę…Tak więc ucinam sobie autobusową obowiązkową drzemkę wraz z całą resztą pasażerów. Docieram do celu. Wysiadając z autobusu wpadam na jegomościa zagadującego mnie o „eco-tour”… na początku chcę go odruchowo spławić ale zaczynam rozmowę. Wyjaśnia, że to wycieczka po mangrowcach z obserwacjami ornitologicznymi głównie. Odpowiadam, że wszystko pięknie tylko ja MUSZĘ zobaczyć flamingi… „Oh, oczywiście – są i flamingi!”… przyglądam mu się podejrzliwie – w końcu to Meksykanin, a każdy ma wpojone że nie można odmawiać ani zaprzeczać, więc są w stanie wcisnąć ludziom dowolne kłamstwo byle tylko nie wyszło na jaw że czegoś nie wiedzą lub musza powiedzieć „nie wiem” lub „nie mam”… Pytam czy może zagwarantować mi flamingi, choć wiem, że to żywe stworzenia i nie da się zagwarantować. Ale on przytakuje. Ech… myślę sobie cichcem a może by?... tknięta przeczuciem pytam o cenę. 250peso od osoby. Nawet jeśli jestem sama? Nawet. Płaci się od osoby a nie łódki. Hmmm… to coś innego zatem niż polecała Kasia i Gerardo. Jeszcze raz upewniam się, że pan zrozumiał że moim głównym celem są flamingi. Zrozumiał. Na dodatek powiedział, że zapłaci za taksówkę do przystani dla mnie. No dobrze. W takim razie nie ma na co czekać tylko ruszamy! Okazuje się, że pan zostaje na placu centalnym a ja samotnie dowieziona jestem na przystań. Oczywiście nie pamiętam imienia pana spod autobusu a ci tutaj ewidentnie pytają mnie o to czy „Francisco/Fernando/Czy-Jak-Mu-Tam” mnie przysłał. Oczywiście ni w ząb angielskiego a ja pi razy oko hiszpański, ale brniemy dalej w męczącej konwersacji. Pytam jeszcze raz o cenę. Pytam kilkukrotnie o flamingi… Tu pan się zacina, ale zaraz przychodzi spokojny pan numer dwa i potwierdza obecność flamingów. Próbuje im wytłumaczyć, że jak nie będzie flamingów to cała moja wyprawa na marne a oni najwyraźniej starają się wytłumaczyć mi, że nie mam się co martwić i flamingi będą. No dobra, Katarzyno – odrobina zaufania! Dostaję repelent na komary, proponują mi wodę. Zdumiewa ich fakt iż posiadam własną lornetkę (chyba też stawia mnie w lepszym świetle i pozwala na sklasyfikowanie jako osoby „kompetentnej”)… zaczyna podobać mi się to w jaki sposób podchodzą do przyrody i jak mój spokojny pan numer dwa, czyli mój przewodnik opowiada o mangrowych mokradłach… widzę, że naprawdę lubi to co robi. Stara się mówić wolno i cierpliwie powtarza a ja po chwili zasypuję go pytaniami na które on równie spokojnie ale systematycznie stara się odpowiadać. Często miewamy spore kłopoty komunikacyjne ale jakoś idzie.
Wsiadamy na łódko-kanoe (co podoba mi się niemożebnie) i za pomocą drąga przemieszczamy w głąb mokradeł. Już cieszę się z dokonanego wyboru! Proponowana przez Gerardów opcja to łódka motorowa, której hałas oczywiście płoszy ptactwo. A tu czysta ekologia! I na to stawia ta firma, choć problemem jest oczywiście bezkonkurencyjność dłużej na rynku przebywających łódek motorowych śmigających po wodach Zatoki. Mnie nie trzeba Zatoki tylko flamingów. Płyniemy pierwszą częścią kanału, gdzie dowiaduję się trochę o mangrowcach. Tu mają 4 gatunki drzew mangrowych (czyli manglares): negro (czarny) – raczej rzadki, ale możliwy do zobaczenia, blanco (biały) – pospolity o jasnych gałązkach, rojo (czerwony) – najliczniejszy, nadający wodzie specyficzne czerwone zabarwienie z soków wypływających z pni i korzeni, oraz guzikowy (nie pamiętam hiszpańskiej nazwy oczywiście) jedyny nie wymagający stałej obecności wody mangrowiec o gniazdach nasiennych przypominających nasze grabowe kulki. Spokojnymi posunięciami drąga płyniemy wgłąb i wgłąb. Widzę małą czaplę niebieską. Zza zakrętu wyłania się bardziej otwarte rozlewisko. Zanim jeszcze na nie docieramy do uszu naszych dobiega porykiwanie zakatarzonego słonia…zasłonięta Katarzyna zamiera z nadzieją… Flamingi – szepcze potwierdzająco Francisco… Co? Już? Tak szybko i od razu? Są tutaj i za kilka chwil zobaczę je na własne oczy? O Losie Cudowny!!! Aparat przygotowany, lornetka przy oczach… czekam… nasze kanoe przemieszcza się bezgłośnie. Oto są… w ciemnych wodach mangrowcowych mokradeł, lekko w cieniu stoją czerwone dziwadła ptasiego świata… wstrzymuję oddech i wpatruję się w nie tak, jakbym zobaczyła stworzenia z baśniowych światów. Mój przewodnik najwyraźniej cieszy się z mojej radości, bo widzę, że śmieje się do siebie i do mnie gdy tylko zachwyconymi wielkimi jak pięciozłotowki oczami spoglądam na niego aby upewnić się, że to naprawdę się dzieje… śledzę każdy ich ruch i nadziwić się nie mogę tym ich szyjom: długaśnym i gibkim jak węże…Czerwone węże osadzone na czerwonym korpusie długonogich ptaków z głowami pozostawionymi przez dinozaurzych przodków. Pytam Francisco ile mamy czasu – ile tylko mi potrzeba… Cudownie! Więc spokojnie mogę jeszcze poznęcać się nad sprzętem! Potem dociera do mnie, że przecież jak tu utknę to nie zobaczę już nic więcej bo mnie tu ciemności dopadną. Z opresji wybawiają mnie flamingi same w sobie bo po prostu zrywają się i długimi powolnymi ruchami skrzydeł po prostu odlatują…A my powolutku suniemy dalej. Dzięki temu zaraz za następnym zakrętem naszej wodnej drogi natrafiamy na kolejny dla mnie dziw – na białego ibisa… na początku zdaje się, że jest tylko jeden, ale potem pomiędzy rozległą plątaniną korzeni dostrzegam ich więcej i więcej. Całe stado. Po kilku zdjęciach jednak dźwięk migawki wypłasza mi snieżniobiałe towarzystwo i znów suniemy cichcem dalej. Podoba mi się, że teraz prawie nie rozmawiamy, a jeśli już to szeptem. Po chwili coś bardziej mi bliskiego – zimorodek. Ponoć tu maja sporo gatunków czy też odmian tego ptaszorka – od maluchów podobnych do naszych po szare zimorodkowi giganty. Mijamy kolejne czaple – z czerwonymi jak pijackie mordy oczyma… inne od tych do jakich przywykłam: jakieś takie z żółtymi głowami i białymi brzuchami. Oczywiście staram się wszystko uwiecznić a na dodatek jeszcze wpakować to jakoś sensownie w kadry. Się zobaczy jak będzie. Przy flamingach wypstrykałam „całą kliszę” – czyli zapełniłam całą 4-gigową kartę i zastąpiłam ją nową. Jeszcze dwie do zapisania jakby co :)
Widzimy sporo różnych ptaków wszelakich kształtów i rozmiarów. Po jakimś czasie kluczenia wśród mangrowcowych plątanin wypływamy na płytkie rozległe jezioro – lagunę, można by śmiało rzec. I tu małe zaskoczenie – dopada nas wiatr za którym przychodzi deszcz i szarość. Ale i tak nie robi się nawet odrobinę chłodniej. Fale zaczynaja przelewać się krwistą czerwienią przez burty naszej łupinki i zalewają mi plecy. Sprzęt foto zapobiegawczo przełożyłam tak aby nie zamakał. Zacina coraz mocniejszy deszcz i wówczas czuję chłodniejsze dreszcze. Po chwili jednak wszystko się uspokaja a nam słońce znów przyświeca z jednej strony, malując tęcze na pocieszenie z drugiej… rozpływam się… Francesco też. Mijamy stado kormoranów (zupełnie jak nasze) i rybitw, a wszystko przeplecione z brązowymi pelikanami. Docieramy naszym czółenkiem do nabrzeża i tu powinna się zabawa w sumie skończyć ale ona na przekór się rozkręca. Francesco tłumaczy mi różnice w wyglądzie nasion i strategiach rozrastania się mangrowców, a potem niespodziewanie dostrzega coś co go niesamowicie intryguje…pokazuje mi paluchem gdzie mam patrzeć ale w trawie nie dostrzegam nic oprócz… trawy… w końcu widzę… i nie wiem co widzę… smukła, długa szyja cętkowana jak tygrysie czy może gepardzie futro… cóż to u licha jednego jest? Po chwili dostrzegam oczy, dziób i wszystko co przemawia za ptasią naturą stwora. To czapla. Czapla tygrysioszyja (czy też tygrysiogłowa – w wolnym tłumaczeniu oczywiście!). Ponoć rzadki ptak. Mam więc sporo szczęścia! Skradamy się przez mokradła po łydki w wodzie, ja z aparatem i plecakiem, on z opakowaniami od moich zabawek… oboje z lornetkami i starając się jak najmniej narobić hałasu. Podchodzimy ją bliżej, a potem skradam się sama… na kuckach, mocząc trochę spodnie od wody w której niespodziewanie niemal usiadłam… nie ważne… to, że repelent przestał działać i otacza mnie chmara brzęczących cholernic żądnych mej krwi i biorących pełnymi garściami z mych bezbronnych naczyń krwionośnych – też nie ważne… dłonią rozmazuję moskity na rękach i nogach i zajmuję się dalej tygryso-czaplą. W końcu odpuszczam jej i wracam do Francesco. Spokojnie wchodzimy na drewnianą kładkę i tu zamieram. Przede mną tak zwane skamieniałe mangrowce, czyli utrwalone i zakonserwowane słoną wodą kikuty obumarłych drzew. Wśród tego buszują kolejne nowe dla mnie ptaki. Krajobraz jest kosmiczny: szaro-srebrno-czarny, a w nim poutykane bezładnie czerwone latarnie flamingów. Dostrzegam też warzęchy, które chyba zbyt długo przebywały w towarzystwie czerwonych dziwaków, bo same stały się czerwone i różowe. Słońce zaczyna malować naprawdę piękne pejzaże swym niskim, złotym światłem refleksami mieniącym się w płytkiej wodzie mangrowej pustyni. Francesco siada sobie na pomoście i czeka. Nie przeszkadza, nie pogania, nie narzeka. Cudowny opiekun! Dopiero gdy słońce chowa się niemal za horyzont ruszamy dalej a ja mam w całości niemal 2 i pół karty zdjęć… setki… Jestem szczęśliwa tak, jak byłam z Monarchami. To, czego tu doświadczyłam zakrawa dla mnie na cud. Nieziemskie spotkanie z naturą, o którym nawet nie marzyłam. Wciąż czuję we krwi to specyficzne uczucie wyróżnienia, gdy siedząc w kanoe robiłam zdjęcia flamingów… Jasne – pewnie nie są tak dobre jak robione przez fotografów National Geographic czy BBC, ale są moje… mają swoją historię i stanowią wartość nie do oszacowania. I pomyśleć, że mogłam po prostu motorową łodzią popłynąć płosząc wszystko dookoła tylko po to żeby zobaczyć jedynie flamingi…Dziękuję losowi znów za to, że postawił odpowiednich ludzi na mojej drodze. Francesco jest zadowolony. Widzę to w całej jego twarzy. Mówi, że zawsze gdy klienci naprawdę cieszą się z wycieczki on też jest szczęśliwy. I dumą napawa go dzisiejsze spotkanie z czaplą tygrysią … to co ja mam dopiero powiedzieć? Wracamy elektrycznym samochodzikiem do miejsca skąd wypłynęliśmy a stąd ten sam samochodzik w cenie wycieczki odwozi mnie na stację autobusową do centrum. Czy może być lepiej? Doliczyliśmy się przed moim odjazdem z Francisco jakichś 25 gatunków zobaczonych po drodze, ale myślę, że kilka jeszcze pominęliśmy. Jest to jeden z piękniejszych dni mojej podróży po Meksyku. Piękny bo unikalny, cichy i pełen przyrodniczych cudów … i byłam tylko ja, Francesco i natura w 100%... to chyba lubię najbardziej! Wracam do Meridy i postanawiam zostać już tu na noc i jutro przed odjazdem dalej odebrać bagaż z Conkal. Mario – mój CS-owy gospodarz zgadza się na to, więc bezproblemowo spędzam kolejną noc w hamaku rozkołysanym lekko i przez to tak słodko kojącym… a w głowie mej pełno flamingów… czerwonymi plamami brodzących pod powiekami…