Geoblog.pl    keyla    Podróże    Mi Viaje de Mexico... Muy Buena Viaje... :)    Cenotes de Cuzama
Zwiń mapę
2009
14
gru

Cenotes de Cuzama

 
Meksyk
Meksyk, Cuzamá
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 16502 km
 
Dziś ostatni punkt programu: cenotes w jaskiniach pod Meridą. W głowie mej nadal pełno flamingów, warzęch i innego pierzastego łażącego po zakamarkach wspomnień. Mario odprowadza mnie na przystanek, docieram bezproblemowo do centrum i pakuję się po chwili w van do miejscowości Cuzama… Widzę w przedniej części kolektywu dwójkę amerykanów (tak mi się przynajmniej wydaje). Dobrze też do jaskiń, więc może uda się podzielić koszta? Dowiedziałam się że po cenotach tych przemieszcza się człowiek czymś, co oni nazywają „truk” i kosztuje to ustrojstwo 200 peso niezależnie od ilości osób. Jednak zmieścić się w tym może do 4 sztuk amatorów pływania jaskiniowego. Liczę więc na te amerykańskie posiłki. Oczywiście, w trakcie podróży, nieodzowna drzemka… Docieramy na miejsce a amerykańce znikają od razu w motorowej taksówce. Ja postanawiam iść na piechotę bo to tylko 2 km. Trudno – może ich dogonię, a jak nie to poczekam na następnych! Zatrzymują się koło mnie lub zwalniają kolejne taksi. Ja uparcie odmawiam. Jednak w pewnym momencie zatrzymuje się pan, który chce tylko 10 peso. Chwile się waham – głównie na pokaz, żeby nie myślał że mam pieniędzy jak lodu… po czym łaskawie się zgadzam. Dojeżdżamy dość sprawnie, amerykańców niepostrzeżenie zostawiam w tyle. No cóż – widać nie dane mi będzie podzielić tych kosztów… docieram i zaczynam pierwsze pertraktacje z panem. Chce 200 peso i przekonuje, że nikt nie przyjdzie, bo to zima. Ale ja wiem swoje i podstępnie podpytuję. Pan mi nie dowierza i z politowaniem kiwa głową… „a czekaj se śmierci tu nawet, głupia”… mogę wyczytać z jego twarzy… Drwiący uśmieszek zamienia się w nieukrywaną złość gdy podjeżdża taksówka z amerykańcami a za nią jeszcze jedna z jakimś gościem… o tego pana przeoczyłam? Więc jest nas komplet i każdy zapłaci zaledwie 50 peso?? :) Cudownie! Pan z nieukrywaną niechęcią kieruje nas do wolnego trucka. Truck to konstrukcja jedyna w swoim rodzaju. To wagonik szynowy jak wąskotorówka z otwartymi przestrzeniami i drewnianymi ławeczkami do siedzenia. Jest napędzana dokładnie jednym koniem… i to wcale nie mechanicznym. Widok dla mnie nie do zatarcia… Koń ciągnący po szynach wagonik… To na prawdę tylko w Meksyku chyba możliwe…Spokojnie rozmawiając docieramy do pierwszego cenote – pan woźnica po prostu puszcza lejce a konik spokojnie odchodzi na trawkę… My mamy 30 minut na popływanie w jaskini – bo to właśnie jest główny cel odwiedzania cenotes – zobaczyć i popływać! Schodzimy do dość przestronnej jaskini wypełnionej szmaragdowo-ciemną wodą. Tak naprawdę woda jest pewnie krystalicznie czysta i jasno-błękitna, ale skryta w ciemnościach skalnej dziury zdaje się być mroczna. Do wody prowadzą schody kończące się niewielkim ale dość wysoko zawieszonym postumentem. Pakuję aparat w pokrowiec stawiam blisko wody na schodkach – bo oczywiście do wody można spokojnie zejść drewnianą schodo-drabiną – staję na krawędzi oddalonej od tafli wody o jakieś 10 metrów… oddech… wybijam się… to jest to… gładko wślizguję się w wodę – praktyki na basenie na studiach na coś się jednak przydały :) uśmiechnięta podpływam do aparatu i już z nim zaczynam eksplorację jaskini. Co mnie najbardziej zdumiewa – są tu co najmniej trzy gatunki ryb. Pewnie jakieś endemiczne… przyglądam im się przez folię opakowania na aparat – zapomniałam durna jak zwykle gogelków do pływania a one bardzo by mi ułatwiły zabawę dzisiejszą…trudno – jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma! I wystarcza mi przezroczystość pokrowca odsłaniająca podwodny świat jaskiniowych jeziorek. Ryby ciekawsko okrążają mnie i aparat, ale nie są tak śmiałe jak te z San Francisco, więc nie muszę się od nich oganiać. Tyle tylko, że tez za mną pływają… każdy z naszej czwórki cieszy się miejscem na swój sposób. Australijczyk włazi gdzie się da i skacze do wody z coraz to wyższych zakamarków. Amerykanie się fotografują i starają się nei ruszać aby na zdjęciu było widać kto pluszcze się w błękitnych wodach jaskini. A ja wpływam we wszelkie możliwe zakamarki i staram się sfotografować w jak najciekawszy sposób to niecodzienne dla mnie miejsce. Po jakimś czasie zbieramy się w dalszą drogę. Woźnica przyprowadza konika , trzyma go tylko luźno za lejce – nie wpina go w żaden sposób do wagoniku. Po chwili przekonuję się dlaczego. Jakieś 300 metrów za pierwszą cenote z naprzeciwka nadjeżdża wagonik powrotny. No i co teraz? Tory tylko jedne… ale zanim kończę myśl, idący z naprzeciwka konik już pasie się na trawie z luźnymi lejcami, wagonik powrotny zostaje rozpakowany z rodzinki nim jadącej, a woźnica sprawnymi ruchami ściąga pojazd z szyn. Idzie to sprawnie i w pół minuty już wymijamy się pozdrawiając nawzajem. Odwracam głowę – pan równie sprawnie wstawia swój wagonik na szyny, rodzinka wsiada, podprowadza się po prostu konika … I karawana jedzie dalej, jak to mawiają… Proste, szybkie i skuteczne! A gdyby tak zaprzęgać to biedne zwierze, to każdorazowo zajmowałoby to co najmniej dwa razy tyle czasu. Docieramy do drugiego cenote i tu niespodzianka: to dziura w której początkowo nie wiem czy się przecisnę! Drabina szybko niknie w ciemnościach dając złudne wrażenie niekończącej się otchłani. Nie nie… na pewno nie będzie to głębsze od Jaskółczej Jaskini, a więc dam radę! :) zbieramy się na dół po kolei, i tam grzęźniemy w ciemnościach – oczy potrzebują sporo czasu żeby się zaaklimatyzować. Ta cenote jest znacznie piękniejsza od poprzedniej. Tylko z kilkoma niewielkimi dziurami w skale, przez które przedzierają się pojedynce promienie słońca nadając jej tak niesamowitego charakteru…i poświaty od tańczącego na ciemnej tafli złota… migającej i tańczącej niczym w kalejdoskopie na nierównych ścianach jaskini. Dostrzegam jeden wyjątkowo silny promień wbijający się prostym, silnym światłem w wodę, i rozszczepiający się na setki mniejszych nitek po drugiej stronie tafli… zachłystuję się tym widokiem. I nie mogę oderwać od niego oczu. Zdjęcia nawet w setnej części nie mają szans oddać tego przedstawienia. Próbuję znaleźć najlepsze ustawienia ale tego typu fotografia nie jest moją mocną stroną… Gdy w końcu się odnajduję promień gaśnie i wszystko niknie w jednolitej błękitnawej ciemności… jaka szkoda… przyglądam się jeszcze zwieszającym się do samej wody korzeniom, które przebiły się przez twardą skałę i uparcie niemal świadomie wyciągają się ku zbawiennemu źródłu. Niczym włosy gigantycznej, uśpionej nimfy wodnej… oj, chyba bym nie chciała, żeby ta panna się obudziła… co ciekawe i tu pływają ryby, a raczej rybki… pewnie jeden z tych gatunków co w pierwszej cenote. A może te wody się łączą? W sumie to całkiem logiczne by było aby korytarzami podziemnymi łączyły się ze sobą i tworzyły całość. Tak, zdecydowanie ten pomysł mi się podoba. Chłopaki wyśmiewają informację, że ponoć ta woda pochodzić może z lodowca. A mi się wydaje to nawet całkiem prawdopodobne. Ale nie wymądrzam się… ja wiem swoje a oni swoje… W drodze do trzeciej cenote znów ustępują nam miejsca. W sumie to trochę zabawne… konie zaprzęgnięte do wagoników, wagoniki ściagane z szyn… Meksyk… to tylko Meksyk :)
Ostatnia cenote jest jakaś pomiędzy pierwszą a drugą jeśli chodzi o aranżację wnętrz :) fajnie, ale w sumie trochę nudno :) Wciąż mam flamingi i mangrowce pod powiekami, więc pewnie dlatego ciężko mi się zachwycić… Znaczy się tak: jest to piękne, jest nietypowe i jest godne zobaczenia. Ja chyba za wysoko sobie podniosłam poprzeczkę dzień wcześniej.
Wracam do Meridy. Wraz z Mario szwędamy się trochę po mieście, robię zakupy… przeżywam też chwilę grozy… z nieznanych mi przyczyn nie mogę wypłacić pieniędzy z bankomatu. Cudownie – zostałam z 20 peso w portfelu a nie mam biletu do Cancun na dziś jeszcze!!! Aaaaa… ja zwariuję!... próbuję kolejno w pięciu różnych bankach… wszędzie to samo. W końcu sytuacja jest tak zła, że trzeba zjeść coś… jeszcze dziś nic nie jadłam a jest 17.00… tak, wciąż ten sam kłopot z żołądkiem. Po niecałej godzinie przerwy problem znika równie szybko i niespodziewanie jak się pojawił. Gubię się w przebiegu wydarzeń… Nie wiem czy to wina mojego Lukasa czy tutejszego systemu? Jakby ktoś miał podobne kłopoty to polecam sok owocowy i pan blanca, czyli sucha buła… :) mi pomogło!
Wracam szybko do Conkal się spakować, Piotrki w pełnym składzie mnie odwożą na przystanek i tyle… Żegnaj Merido, żegnaj ostatni przystanku podróży…teraz już wybitnie czuję, że wracam… siedzę w autobusie i jakoś mi szaro… postanawiam pospać trochę meksykańskim zwyczajem, żeby nie myśleć o końcu tego co tak ciekawe i pasjonujące…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017