Druga. Najwyższy czas na obiad. Oczywiście nie może być normalnie. Wymyśliłam placki ziemniaczane. Cała ekipa przyklasnęła pomysłowi – tym bardziej że to nie oni będą się z tym męczyć… ale co tam. Mogę raz odrobić pańszczyznę w kambuzie. Placki wychodzą pyszne choć pod koniec wychodzą mi też bokiem. Zrobiłam 3 opakowania i dno jakoś niebezpiecznie długo pozostawało zakryte ziemniaczaną surową pulpą. Szczęśliwie ostatecznie wszyscy najedli się do rozpęku a ja dosmażyła ostatnie placki i zaparzyłam sobie zielonej herbaty. Pominęłam tylko jeden, jakże istotny fragment – sama posprzątałam i pozmywałam po zaistniałym rozgardiaszu. Dla tych co mnie znają sprawa oczywista – święto narodowe trza by ogłosić! A czemuż to? A bo jeśli ja pozmywam naczynia to święto być musi. Nienawidzę chronicznie zmywania naczyń, więc wyczyn ten trza by złotymi zgłoskami wpisać w pokładowe dzienniki Czerwonej Taksówki… Zmierzamy do Barentsburga. Do jeszcze żywej rosyjskiej osady czerpiącej niegdyś z kopalni węglowych. Przed nami jeszcze kilka godzin w pełnym grzejącym nadspodziewanie mocno słońcu arktycznej nocy…
Wczesnoporannie docieramy pod osadę. Nie spodziewałam się aż tak rozbudowanego miasta! Domy – niektóre pamiętające jeszcze czasy szwedzkie… Czym jest Barenstsburg? Osadą górniczą – jak chyba wszystkie skupiska ludzkie na Svalbardzie. Założony przez Szwedów, w latach pięćdziesiątych odkupiony od nich przez Związek Radziecki. W chwili obecnej mieszka tam kilkaset osób, głównie z terenów byłego Związku Radzieckiego. Niesamowite wrażenie robi cyrylica na frontach budynków i śpiewny rosyjski język rozbrzmiewający dookoła. Domy, o których już zaczęłam mówić, są piękne – drewniane, z ozdobnymi framugami w oknach i drzwiach, czasem pomalowane a czasem nie, osmagane wiatrem i solą i arktycznym zimnem. Stare i zmęczone. Ale stoją i pewnie stać latami jeszcze będą. W kopalniach chyba już nikt nie pracuje. Jakiś czas temu zapaliło im się złoże i co dalej się z kopalniami stało – nie dowiedziałam się. Jest tu hala sportowa, z pięknym znaczkiem olimpijskim nad wejściem, jest szpital oraz hotel dla turystów. W hotelu tymże jest bar. A w barze wódka. Rosyjska oczywiście…a więc co? A więc „za nas, za was, za Sybir i za Kawkaz, za swiat dalekich gorodow, za druzij i za lubow… dawaj!” no i poszło…
Barentsburg jest dziwnym miejscem… zaniedbanym, zdawałoby się prowizorycznym, pięknym i brzydkim jednocześnie. Ma swój niekłamany urok i mam nadzieję wrócić tu jeszcze na spokojnie i z czystym duchem… dziś mój duch uciekł w popłochu i zostawił mnie na pastwę grozy polarnej. Będzie kac, oj, będzie…