Szczęśliwie zasypiam na kilka godzin. Taksówka przemieszcza się w tym czasie w okolice zatoczki Elveneset, gdzie w planach jest spacer do wodospadu. Docieramy na miejsce – ja oczywiście umieram tak jak przepowiedziałam sobie sama. Kto by pomyślał, że tak niewielka ilość alkoholu (200ml) może poczynić takie cuda… ech, wpadka zaliczona i teraz już z głowy. Więcej takowych podczas bytności na Spitsbergenie nie będzie. Dziecięce zagrywki załatwione. Ledwo żywa, przy wsparciu moich towarzyszy, a w szczególności tawarisza Michała – któremu oczywiście nic nie jest, ładuję się na ponton i zaczynamy moją drogę krzyżową. Okolica jest przepiękna – rozległa dolina zalewowa, poprzecinana wstęgami srebrzących się w rozproszonym świetle mniejszych i większych rozgałęzień rzecznych. W oddali widać jasne punkty pasących się reniferów. Nad głowami rozgłośnie narzekając przelatują bernikle białolice. Do uszu dociera radosny i niespodziewanie swojski świergot – to śnieguła, taka polarna, biało-czarna wersja wróbla… Uśmiecham się od ucha do ucha na ten trel tak podobny do sikorkowego zaśpiewu. Renifery zaciekawione podchodzą bliżej – młode ciekawskie chciałyby powąchać dziwne stwory na dwóch nogach, natomiast ich mamy zdecydowanie odradzają im to przeganiając ruchem głowy młodziaki dalej od nas. Slalomem pomiędzy rozmakającą wiosennie tundrą docieramy nad wodospad. Mętne, niosące sporo mineralnej zawiesiny lodowcowej wody spadają w szczelinę bazaltową z rozgłośnym hukiem, po czym rozlewają się spokojniej w dolinie. I już leniwie suną ku morzu. Z daleka widać jak mętny brąz miesza się z błękitem i szeroką kosą wychodzi w fiord. W głowie odtwarza mi się każdy etap procesów sedymentacyjnych, wynoszenia i segregacji materiałów osadowych… sza! Posłucham lepiej jak śnieguła pięknie śpiewa:)
Pochodzimy potem pod wodospad. Jest naprawdę piękny. Na skalnych bazaltowych półkach rozsiadły się bernikle – pewnie już na gniazdach jajka wysiadują. Popatrują na nas nerwowo, więc proszę resztę grupy aby nie niepokoić zestresowanych już i tak lekko naszą obecnością ptaków. Na szczęście nie muszę długo przekonywać.
Po słabościach nie pozostaje niemal żaden ślad. Jedynie głowa boli troszkę ale czuję się zregenerowana. Powrót idzie sprawnie, ale moje buty przemakam doszczętnie – zaczyna mi w nich nawet chlupać… oj, niedobrze, niedobrze…
Około drugiej wracamy na Taksówkę. Jest 15 czerwca. Dziś ostatni dzień pobytu Piotra, Zosi i Michała. Od jutra ja przejmuję załoganctwo i wszystkie związane z tym obowiązki. Trochę szkoda mi, że sobie jadą – jakoś pusto będzie bez nich. Przemoczona odczuwam coraz dobitniej te 2 stopnie gorąca. Pakuję się w śpiwór i próbuję zasnąć i rozgrzać się trochę. Idzie mi opornie zarówno w jednym jak i drugim przypadku. Powoli jednak odpływam. Do snu układają się też pozostali. Na wachcie pozostaje Piotr i to on prowadzi nas do Longier. Oto koniec ich arktycznej przygody. Jestem tu już cztery dni. Choć w sumie tak jakby wciąż trwał jeden. Dni zaczynają umykać jak godziny. Zdaję sobie sprawę, że szybciej niż mi się wydaje ja również będę się pakować i przygotowywać do powrotu. Ale jeszcze troszkę…
młaka - grząskie miejsce, w których chcąc niechcąc zapadasz się po kolana i tracisz stabilność... mistrzynią wygibasów w młace jest Zofia ... z resztą cichcem otrzymała ksywę "Młaka"... grząskie błoto wyczuwa ją z daleka i wciąga i pogrąża... młaka była tu tak częsta jak bernikle czy też renifery:)