Geoblog.pl    keyla    Podróże    Matros po Svalbardzku    Dzień kolejny arktycznych Katowic
Zwiń mapę
2010
18
cze

Dzień kolejny arktycznych Katowic

 
Norwegia
Norwegia, Longyearbyen
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3056 km
 
Rozmowa z jednym z tutejszych znajomych zakończyła się filozoficznymi stwierdzeniami "Longier to takie arktyczne Katowice"... i coś w tym jest. Gdyby Katowice miały powstać tu wyglądały by pewnie podobnie... a gdyby Longier miało powstać w naszym kraju wyglądałoby pewnie podobnie jak Katowice... :) no nie da się ukryć, że coś w tym jest...

Stoimy kolejny dzień w porcie. Dziś w końcu dotrą do nas ludzie, których potem radośnie zawieziemy do innego fiordu, a dokładnie do Bellsundu a dokładniej do Calypsobyen :)
Pobudka o jedeneastej i spacer do koników z Iloną. Powoli zaczynają mi w krew wchodzić spotkania z nią i aż żal mi, że za niedługo nie będziemy się widziały długi czas…
Konie były wspaniałe – szetlandy o przeróżnym umaszczeniu – był srokaty, rudy, brązowy, siwy, do wyboru do koloru! Trawa w ich obejściu obżarta do gołej ziemi więc, dość szybko po naszym przybyciu zostałyśmy grzebiącym kopytem w ziemi upomniane o jakieś przysmaki, na przykład o trawę rosnącą tuż za płotem… no, nie oszukujmy się – trawa to dość szumne określenie tego rzadkiego i niskiego zieleńca… ale konim smakowało i to się liczyło! po końskim poranku nadszedł czas na uderzenie na miasto… najpierw do Ilonki na herbatkę (no bo jak to tak bez herbatki???) a później już tylko szaleństwo i buttikenie (czyli tutejszym markecie podlegającym sieci coop) no i można iść na łodkę poczynić jakoweś porządki. Czas już na oporządzenie do końca paszy zgromadzonej w jaskółkach i w kambuzie. Na łódce dowiaduję się iż sprytni norwedzy, a w sumie nawet svalbardczycy przysłali informację na temat kuchenki: mogą takową sprowadzić za 3700NOK (czyli jakieś 1800 PLN) … no, trochę sobie liczą…. :)
Co zrobi armator – tego nie wiemy i w sumie ja przestaję się tym przejmować. Jak będzie trzeba gotować na gazie tylko na postojach to i tak dam radę!!!

No i tu czas przejść do najbardziej kulminacyjnego punktu dzisiejszego dnia. W trakcie gotowania zupy brokułowej zostałam wezwana na dywanik do kapitana i padło oświadczenie – idziemy na basen. Ale ja zapomniałam stroju a tu ceny są zaporowe! No to pójdziesz w staniku i gatkach zwykłych – pod warunkiem, że nie koronka i nie stringi. Szczęśliwie nie była to ani koronka ani też nie były to stringi… mimo marudzenie i bycia głodną zostałam na basen wyciągnięta i nawet się z tego ucieszyłam. Tak naprawdę ucieszyłam się jak tylko weszłam do wody a rolę stroju sprawowałą czarna koszulka na ramiączkach oraz czarne majtki. Pięknie!. Basen niewielki – jakieś 20 metrów może. Ale i słupki do skakania i trampolina i wieżyczka do skoków… wszystko jak trzeba! Wejście kosztuje niebagatelne 60 koron (jakieś 30zl) ale w ramach tego nie ma limitu czasowego i jest sauna… więc można i cały dzień przebujać się w wodzie:) My mamy tylko godzinę bo jesteśmy gapy… jak się na basen przychodzi o ósmej, to czego tu się spodziewać? Że to ósma rano? No w pewnym sensie taaak… :) ale niestety nie tym razem.
Po basenie wyjadam ze Zwierzem brokułową – podana z groszkiem ptysiowym, suszoną natką pietruszki oraz tartym żółtym serem… cudownie! Po północy dociera do nas nasze żywe cargo, czyli grupa naukowców do przewiezienia. Ja tak pływałam na tej taksówce do tej pory. I kto by się spodziewał, że stanę po drugiej stronie barykady??? … wypływamy dopiero jutro popołudniem, więc czas jeszcze na spotkanie z naszymi sąsiadami z klatki (znaczy kei) obok, czyli załogą Gedanii. Dojechały kolejne osoby i znów trzeba poznać kolejnych załogantów. Życie nie jest wcale lekkie – nikt nie powiedział że takie będzie… :)
Na koniec dnia partyjka rzutek z moimi Stefanami. To już ostam tnia rozgrywka naszej svalbardzkiej ligi… wczoraj wygrałam raz i dziś też zaczynam od zwycięstwa… a jak! Potem już nie jest tak pięknie, ale co tam! Ważne, że jest jak pogadać i spędzić jeszcze trochę czasu razem… w nocy przecież wracają do Warszawy… Warszawa – miejsce tal odległe czasoprzestrzennie… a może nawet bardziej to po prostu inny świat. Patrząc na ośnieżone szczyty gór po drugiej stronie fiordu, rozglądając się dookoła po tym księżycowym z lekka krajobrazie upstrzonym kolorowymi domkami… nie mogę sobie wyobrazić warszawskich zatłoczonych ulic, drapaczy chmur i tłoku… nawet w gdyńskiej wersji bez drapaczy nie umiem… tu tak cicho i spokojnie…
Pozwalam się Stefanom wyspać i wracam do domku. Na Gedanii nadal spotkanie w rozkwicie, więc zaglądam. Zostaję wciągnięta do środka i chcą mi wmusić flaczki… Oczywiście – jak zawsze… ale wykręcam się sianem i jest dobrze. W końcu docieram do siebie. Znów zegar pokazuje czwartą a ja dopiero do snu się układam… ale nic to. Tu się po prostu inaczej funkcjonuje…
Stefany poleciały w tym czasie do domu. Nawet nie zdążyliśmy się pożegnać bo
Taksówka nie chciała poczekać…

Zapomniałam powiedzieć o jednym… upiekłam dziś chleb. W chleborobie. Wyszedł. Pszenno-żytni z prażoną cebulką. Już go w sumie nie ma gdy to piszę :) zeżarty na amen… następnym razem może zdążę uwiecznić to cudo na zdjęciu?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017