Pobudka następuje szybko. Za szybko. Jesteśmy w Bellsundzie. Obudzona zostałam z powodu piękna. Bellsund jest piękny. Niespodziewanie dla mnie wyszło słońce. Błękit kontrastuje ze snującymi się wciąż leniwie ciężkimi, szarymi chmurami. Ku mojej uciesze pojawiają się graulersy. A więc jest tu w pobliżu lodowiec który wpada swoim szmaragdowym cielskiem w słone wody fiordu. Fantastycznie! Krzysiek z uśmiechem pokazuje mi co gdzie jest. Widzę, że naprawdę bliskie jest mu to miejsce. Sam mówi, że to jego dacza letnia :) I coś w tym jest… w końcu jest tu już jedenasty raz… woda jest czysta i turkusowa… taka jak w tropikalnych lagunach. Tyle, że dziś wyjątkowo niegościnna… Piętrzy się i bieli grzywami, kołysze i miota z chwili na chwile coraz bardziej. Ciska bryłami lodowymi o brzeg i gromadzi je tam jedną za drugą. Stajemy naprzeciw bazy naukowej: przycupniętych ślicznych drewnianych domków niemal nad samą wodą i z pagórami ośnieżonymi w tle… naprawdę tu pięknie. Sielankę psuje jedynie ta nieszczęsna wściekłość wody. Zwierzu próbuje się w pontonie przebić do brzegu, ale przegrywa batalię i mokry wraca na Taksówkę. Pozostaje jedno – przepłynąć kawałek dalej do Josephbukta i tam zrobić rozładunek w spokojniejszych wodach zatoczki. Jakież jest moje zdziwienie, gdy Taksówka dobija jak ponton do brzegu, na dziobie przywiązana jest drabina i tak, prosto z pokładu wysiada się i rozpakowuje bagaże… powoduje to moje wielkie rozbawienie:) dość sprawnie przerzucamy klamoty na brzeg i już po sprawie. Ale tylko pozornie. Do husa jest stąd półtorej godziny marszu z bagażami. Załoga Gedanii okazuje się pomocna – wspólnie przenosimy znaczną część bagaży do miejsca docelowego. Chatka jest jak z bajki… Stacja badawcza lubliniaków budzi podziw, zachwyt i miłość od pierwszego wejrzenia. To taki typ drewnianego domku, do którego jak wejdziesz to masz już tylko ochotę usiąść z kubkiem gorącej herbaty i zapaść się w błogi relaks… a tu jeszcze trzeba wrócić i pakować się szybciutko nazad do Longier. Droga powrotna do zacumowanej w pewnym oddaleniu od brzegu Taksówki zajmuje około godziny. Kolejna – dwukrotnie bardziej liczna ekipa z Gedanii zgłasza się do noszenia. A my ze Zwierzem pakujemy się na coraz bardziej rozkołysaną łódkę i szybciutko obieramy kierunek stolicy. Na początku prowadzi Zwierz, a ja drzemię dwie-trzy godzinki. Potem zmiana. Około dziesiątej siadam na wachcie. Nie powiem żebym była jakoś super wyspana i przytomna ale nie ma innej rady. Kolejni pasażerowie czekają jak się okazuje na zaokrętowanie już o północy, a nie jak miało być wcześniej o jedenastej przedpołudniem. Życie – życia nie oszukasz… Morze daje mi do zrozumienia, że łatwo nie będzie. Rozkołys wzmaga się, a ja zastanawiam się czy będę rzygać czy też nie… zjedzona zupka chińska i dwie kromki chleba jakoś nie specjalnie spieszą się na wolność. Cieszy mnie to, bo dowodzi, że organizm zaadoptował się już do życia bujanego. Co prawda jak do tej pory nie było takich manewrów jak w tej chwili, ale wszystko gra. Po kolejnej godzinie czuję jedynie lekki ból głowy – zbyt szybko majtający się horyzont i natrętne uczucie spadania przeplatanie ustawicznie z uczuciem wrzucenia mnie do pralki swoje robi. Błędnik nie bardzo lubi aż takie ekstrawagancje. Co robić… ano przetrwać…Dwukrotnie zdobywam się na heroizm i odśnieżam kompletnie zasypane szyby kokpitu. No przecież dobrze byłoby widzieć cokolwiek… Potem wszystko mi jedno – wychylam się po prostu poza kokpit i sprawdzam czy wszystko gra. Śnieg sypie jak oszalały zacina i na szybie zamienia się w lód. Potem przechodzi w marznący deszcz. Dziobem miota a fale rozbryzgując się zalewają dodatkowo te nieszczęsne szyby. Wytrzymuję siedem godzin dając Zwierzowi czas na regenerację. Potem padam. Jest po wpół do piątej. Jesteśmy już w Isfjordzie. Zwierz ma jakieś pięć godzin wachty. Ja zapadam w sen zanim jeszcze dotykam głową materaca i zanim dobrze zakopuję się w śpiwór…