Geoblog.pl    keyla    Podróże    Matros po Svalbardzku    Crash-day
Zwiń mapę
2010
21
cze

Crash-day

 
Norwegia
Norwegia, Longyearbyen
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3256 km
 
Sen był krótszy niż się spodziewałam. O ósmej pobudka. Po jedynie trzech (znów!) godzinach?!? Ale miało być pięć… Zwierz zrobił mi psikusa niechcący i postawił żagiel, foka znaczy… i skrócił dość znacznie czas rejsu. Wstaję więc pół przytomna, czuję się jakbym miała kaca… ale dzielnie pomagam w zacumowaniu łódki przy kei. Nasi goście już są i nawet dzielnie pomagają przy parkowaniu Taksówki. I dobrze. Po jakimś tam zgrubnym śniadaniu nie daję rady. Zanurzam się w swój śpiwór i zamykam oczy. Choć na chwilę. O pierwszej, po dwóch godzinach czuję się znacznie lepiej. Idziemy ze Zwierzem na miasto zrobić jakieś dodatkowe zakupy. Oczywiście odwiedza nas Ilonka i opowiada o nowych wydarzeniach, które przegapiłam. Cudowna postać!
Wszystko idzie jakoś na zwolnionych obrotach. Dziś jest jakiś dziwny dzień – wszystko mnie denerwuje, a już najbardziej mój kapitan. Ledwo daję radę wytrzymać, zagryzam zęby choć nie zawsze uda mi się powstrzymać kąsanie słowne… Z resztą w drugą stronę jest chyba podobnie… może to niewyspanie po prostu daje o sobie znać?..
Wracamy na Taksówkę i pakujemy sprzęta gości. Robię porządek w maszynce sterowej i układam pieczołowicie plecaki, torby, skrzynki i inne dobra. Wyjść mamy po tankowaniu paliwa, które ugadaliśmy na ósmą. Wszystko nawet dogrywa się w czasie. Spakowanie kończymy dokładnie w chwili, gdy trzeba odbijać do NorBjorna (czyli wielkiego czerwonego dostawcę dóbr wszelakich do Svalbardu) po umówione 1000 litrów dizelka:)
I tu zaczyna się powoli schyłek spokoju. Tankowanie przebiega nawet sprawnie. Zaledwie godzinę zajmuje nam wlanie tej objętości w przepastne czeluście wnętrza Taksówki. Niby zwykła, niemal codzienna czynność ma jednak dramatyczny finał: przy przedmuchiwaniu powietrzem węża dostarczającego nasza końcówka wyswobadza się z wlewu i radośnie zalewa rufę ropą, chlapią przy okazji niefortunnie na mnie. Ląduję przewieszona przez reling plując tym gównem i wycierając sobie twarz. Nie wiem jakim cudem, ale plecy mojej bluzy są w jeszcze bardziej opłakanym stanie… co za dramat! No nic… przebieram się w coś mniej wonnego i tyle…a bluza wietrzyć się będzie zapewne czas jakiś…
Wracamy spowrotem na naszą keję. Podajemy obiado-kolację i tu znów żarcik maleńki: przestaje działać pompa ciepłej wody. Mało? Na dodatek nie chce również funkcjonować pompa która powinna zassać paliwo do zbiornika rozdzielczego (czy jak on się tam nazywa) – tego, z którego spuściliśmy paliwo aby zapełnić zbiorniki zapasowe, a z którego to zbiornika paliwo pobierane jest podczas pracy silnika… czyli co? Czyli że mamy ponad tonę paliwa i nie możemy go użyć?... taki drobiazg…
Dodatkiem do tragedii jest pogoda. W ciągu dnia uspokoiło się ku naszej uciesze, ale zbyt wczesne były to pochwały. Woda marszczy się i pieni coraz silnie, wiatr wzmaga się gwałtownie… a miało być tak pięknie…czy dziś nic nie może być poprawne?...
Idę pod prysznic i to daje trochę ukojenia. Na kei obok zacumował kolejny polski jacht. „Berg”… i oto jasna chwila dnia! Poznaję dwie niesamowite postaci: Anię i Artura. Artur zbudował jacht. Spełnił swoje marzenie i zbudował Berga. Osiem lat temu wsiadł na tego Berga i już z niego nie zszedł… Mieszka na nim i pływa po całym świecie, zbierając na rejsy załogę i utrzymując się właśnie z takich załogantów. Z tego co zrozumiałam Ania właśnie w takim rejsie brała udział. Ponad trzy lata temu. Poznali się wśród norweskich fiordów i tak im zostało. Trzy lata temu Ania również zamieszkała na Bergu. I tak spełniają się sny i tworzą historie z baśni wzięte. Gdy ja ich poznaję to są w rejsie od maja. Tym razem wypływali z Polski bo Berg musiał spotkać się ze stocznią. Do naszego spotkania dość wnikliwie poznali norweskie fiordy i dotarli do Longier. Tu pokręcą się jakieś dwa tygodnie, potem na Islandię z zahaczeniem o Grenlandię, następnie Irlandia, Portugalia, Maroko no i Wyspy Kanaryjskie… taka mała traska… na Wyspach chcą być w okolicy listopada… życie… nie goni ich czas, nie goni ich nic… praca jest życiem a życie pracą… spełnienie i wolność w każdym oddechu i uderzeniu serca… fascynują mnie i budzą podziw. Nie muszą co rano wstawać i biec do biura, do szkoły, do sklepu, do obowiązków nam tak powszednich. Owszem – mają swoje obowiązki, problemy, zmartwienia, rytm dnia i życia… ale jest on tak inny od szarej codzienności i tak pełen niespodzianek i przygód… jest chyba spełnieniem marzeń każdej wolnej i szwędaczej duszy… Jeśli ktoś chciałby popatrzeć na moich bohaterów dnia to wystarczy wyszukać sobie www.syberg.pl... Ja ją już mam w zakładkach :)

Wiatr osiągnął prędkość 25-27 węzłów. To na pewno nie jest pogoda na wychodzenie w morze z ludźmi, którzy na wstępie mówią „będę rzygać”…
Zwierz postanawia poczekać do rana i podjąć decyzję jak ściągnie kolejne mapki pogodowe…o piątej idziemy spać…

Jeszcze słowo o naszych gościach… tym razem wybitnie internacjonal się zrobił:) mamy kobietę z Malezji, pana z Chin, który teraz chyba też w sumie z Malezji, dwóch polaków i niespodziewanie dodatkowo francuza. Malezja wespół z polakami tworzą zespół od mikroorganizmów, bakterii i grzybów (oraz ku mojej uciesze niesporczaków!! Kto nie wie co to niech se wygugla). Natomiast francuz jest kajakarzem i wespół z nim na pokład trafił pokaźny, brezentowy kajak którym jegomość ma zamiar opłynąć południowe wybrzeża wyspy. Fantastycznie! Poznaję coraz ciekawsze agregaty na tym wyjeździe!

No to dobranoc… znów nie pośpię sensownie… ech…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017