Geoblog.pl    keyla    Podróże    Matros po Svalbardzku    Polska Stacja Polarna w pigułce
Zwiń mapę
2010
23
cze

Polska Stacja Polarna w pigułce

 
Svalbard
Svalbard, Hornsund
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3432 km
 
Obudziłam się sama. Jeszcze nie ma siódmej, a ja już nie mogę spać… przespałam trochę ponad pięć godzin i już pozamiatane? Ten mój organizm zdurniał do reszty. Zwierz zagląda do mojego kokona śpiworowego i pyta czy wstaję. Gdy dowiaduję się, że jeszcze godzina spania, jęczę z dezaprobatą i zakopuję się głębiej w odmęty sypialni. Nie ma siódmej nawet!!!... Jednak sen już nie przychodzi. Z westchnieniem rezygnacji wstaję i zaparzam sobie herbatę. Jesteśmy już niemal w Hornundzie. Mgła lepka i zimna spowija wszystko szczelnie, skracając widoczność do pół mili, czyli nie widać nic poza szarym mlekiem na równie szarej wodzie. Jest spokojnie. Do stacji docieramy przed ósmą i desantujemy grupę polsko-malezyjską. Ciekawe czy na stacji mają malezyjską flagę?... a po co flaga? A no po to, że zawsze przed wejściem głównym wiszą flagi: polska – bo to polska stacja, norweska – bo to teren pod jurysdykcją norweską, no i jeden maszt dla zagranicznych gości aby było wiadomo z jakich stron świata są naukowcy i aby okazać im szacunek. Tak więc zawisnąć na trzecim maszcie powinna flaga malezyjska… ano zobaczymy… Desant przebiega sprawnie, tyle że stacyjny ponton bez silnika (zrywka, czyli zapłon na sznurku) się zerwała i panowie gnają na wiosłach…a ponton do maleńkich nie należy, oj nie… Zwierz dziarsko oferuje pomoc i holuje pomarańczową krowę wodną niemal pod brzeg. Ja tam zachwycona nie jestem bo jakieś to nieodpowiedzialne mi się wydaje. Tamci spokojnie poradzili by sobie na wiosłach (tyle, że znacznie dłużej) a tu nie było by popisówki przed ludźmi – tak ja to przynajmniej odebrałam… Ponieważ w zatoce stoi także znana nam już „Gedania” odbieram to tym bardziej jako chęć chojrackiego wybryku. Nie mój cyrk – nie moje małpy… ale trochę się zestresowałam bo tu szkiery przecież… wiem – urządzenia wszelakie typu echosonda, mapy, radar i inne takie… co z tego? Już nie tacy fachowcy potrafili się przejechać…
Po ogarnięciu się z lekka pakujemy manatki i wióra do Bazy. Jeszcze mnie tam w tym roku nie było. A może znajomi z poprzednich lat są już na miejscu? W ramach nowości obecny zimowicz proponuje mi abym pokierowała quadem, którym po graty przywiezione przez nas podjechał. Mamy w końcu kilka dwulitrowych pudełek z lodami, trochę puszek z colą i jakieś tam inne drobiazgi wraz z pocztą… czyli że co? Że listonosze jesteśmy? A w pewnym sensie tak :) czapeczkę muszę sobie sprawić! Na stacji jakoś niemrawo. Pusto i głucho. Wczoraj mieli przekazanie bazy, czyli zeszłoroczna ekipa zimująca oddała sprawowanie władzy tegorocznej ekipie. Wiadomo jak jest… :) smętnie snuje się kucharz i dyżurny oraz nowy kierownik (no, ten a właściwie ta to całkiem żwawo nawet się snuje), a ja mykam do kuchni na herbatę. Kucharz Andrzej okazuje się sympatycznym jegomościem, który od razu przypada mi do gustu a na dodatek okazuje się być z Lubelszczyzny, czym ostatecznie kupuje moją sympatię. Mamy obiadać ze stacyjnymi domownikami, więc szybko wygaduję się że jestem wegetariańska. Andrzej obiecuje mi jajka sadzone na maśle… rarytas… :) Gedaniowcy hurtem oblegają przybytek, zajmując większość wolnej przestrzeni w mesie zimowej (czyli głównej) oraz pod prysznicami. Wraz ze Zwierzem mamy zamiar zostać tu ze dwa dni. Odpocząć, pospacerować po starych kątach i inne takie. Flaga malezyjska jest, i owszem… nawet wisi już na maszcie… tyle zedo góry nogami :) ktoś szybko koryguje to drobne niedopatrzenie i cichcem, gdy goscie na spacerze, flaga w koncu powiewa na wietrz we wlasciwa strone i inne takie :)
O drugiej obiad. Ależ uczta – mam dwa rodzaje sałatek ze świeżych warzyw, ziemniaczki oraz jajeczka sadzone przyozdobione nawet plasterkami pomidorka i ogóreczka… i kompot! Prawdziwy kompot i to w dwóch smakach! Jest z porzeczki czarnej oraz z jasnych czereśni… no cóż za rozkosz smakowa taki kompocik… a na deser herbatka i jeden malutki Grzesiek… oj… zapomniałam jakie to słodkie i mam dość… gorzka herbata łagodzi żołądek.
Rozmowa telefoniczna z Jurkiem (zwanym dalej Armatorem) rujnuje jednak sielankowy nastrój. Mamy teraz zaraz wyruszać w drogę powrotną. Idzie pak lodowy przy taszczony przez prąd wschodnio-szpicbergeński i wrzucony w zachodnio-szpicbergeński który ma zatkać wyjście z fiordu. Ewakuacja ma być natychmiastowa. Zwierz lekko spanikowany beirze lornetkę i idzie oglądać wejście do fiordu. Wpada i mówi, że tym razem chyba racja. Biorę lornetkę i ja i patrząc w tą samą stronę nie widzę nic oprócz chmur. „Ale to białe na wodzie to lód chyba jest!” słyszę na moje powątpiewanie. Jak dla mnie to chmury ale ja tam się nie znam… koniec końców szybki prysznic i herbata dopijana w łazience. W czasie rekordowym jesteśmy na łódce, kotwica jest wyciągnięta i kierujemy się na drogę powrotną…
Spoglądam na niespodziewane prezenty jakie otrzymałam od jednej z kończących zimowanie załogantek – nowy, nie noszony ciepły komplet kurtki ze spodniami oraz kaloszki w niewielkim rozmiarze około 40 :) wspomnę tylko na marginesie że ja noszę 35, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w … wiadomo co, więc dziękuję i cieszę się jak gwizdek:) teraz przy desantach nie pomoczę stóp a na wachtach nie będę marzła! I o to chodzi!
Rzeczony pak lodowy okazał się być nisko płożącymi się chmurami (a nie mówiłam?), które na dodatek zdążyły się rozwiać w międzyczasie. Woda jest czysta i gładka… Zwierz idzie spać, ja biorę pierwszą wachtę. Od siódmej do pierwszej, a potem spać. Głownie czytam książkę. Myślałam, że uda mi się obrobić trochę zdjęć, ale długa oceaniczna fala zbyt daje się we znaki błędnikowi, gdy pochylam się nad laptopem na dłużej. Głowa zaczyna boleć, więc odpuszczam. W między czasie zagospodarowuję resztki odlanego z chleboroba ciasta i przygotowuję kolejną porcję do pieczenia. Bogatsza w ostatnie doświadczenia zagęszczam i dosładzam breję, dodaję nową porcję orzechów i wygrzewam zdecydowanie. Potem wstawiam do pieczenia i w niespełna 40 minut ciasto jest gotowe. Pachnie pięknie i jest rozsądnie wyrośnięte… No proszę… to jednak da się… :) O pierwszej budzę Zwierza. Umówiony telefon do Armatora i dramat. Brak porozumienia prowadzi do ostrej wymiany zdań oraz spuentowany zostaje nakazem płynięcia nie tam gdzie chcieliśmy (Calypsobyen do lubliniaków aby przeczekać dni wolne bez konieczności płacenia za nabrzeże), tylko tam gdzie nic nie ma i gdzie niczym palto odwieszone po spacerze mamy przeczekać trzy dni do kolejnych gości. Błagam, byle nie Longier… to miasto jest fajne na góra dwa-trzy dni… a kolejne kilka dób w tym depresyjnym surrealistycznym z lekka mieście, gdzie tak naprawdę nie ma nawet jaki i gdzie iść na spacer zdołuje mnie kompletnie… Colesbukta jest zadupiem okrutnym. To tam mamy być 27 czerwca, czyli za 4 dni. Sporo czasu aby wynudzić się na końcu świata… zobaczymy jak będzie.
Zwierz wściekły miota się lekko, ja trochę staram się go usokoić a potem decyduję się iść spać. Jest już po pierwszej w sumie więc należy mi się…mgła i chłód przenikają, więc szczelnie zakopuję się w śpiworku… oby przyśniło mi się coś miłego i nieskomplikowanego… proszę…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017