Bart zgodnie z moim pobożnym życzeniem zadzwonił o wpół do dziesiątej. Cudownie!
Powiedzmy, że się wyspałam :)
Spokojnie śniadanie – jogurt waniliowy z orzechami, żurawiną oraz bananami… źle mi?
O jedenastej zdesdantowaliśmy na naszą Taksówkę siedmioro dzielnych traperów, co na piechotę z Longier tu dotarli i teraz chcą dalej kawałek lądem. Na początku myślę sobie, że nie ma szans abym zapamiętała ich imiona, jednak dość szybko udaje mi się ta sztuka! Najpierw płyniemy do Borebukty, pooglądać lodowiec. Jest piękny… pełen mniejszych fragmentów wpadających do fiordu, z łachami kamienistych i żwirowych odsypów, odcinających nas płyciznami od czoła lodowego potwora. Pobrużdżony, poorany i zamyślony. Lodowiec, który zachwyca mnie jak wszystkie tutejsze lodowe giganty. Jest w nich tyle majestatu i ukrytej w ciszy siły. Krajobraz wokół zatopiony w srebrze wczesnopopołudniowego słońca, choć jak na to miejsce to mogłaby być równie dobrze północ. Efekt byłby ten sam… srebro i złoto słonecznych promieni. Piękno od którego ciężko się oderwać nie tylko mi, ale także pozostałym ludziom stojącym obok mnie. Więc to nie tylko ja czuję tak wielkie poruszenie, gdy patrzę na te niesamowite krajobrazy?