Geoblog.pl    keyla    Podróże    Matros po Svalbardzku    Dzień wolności
Zwiń mapę
2010
03
lip

Dzień wolności

 
Svalbard
Svalbard, Longyearbyen
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3827 km
 

Poranek nadszedł zbyt szybko. W końcu o jedenastej zobaczyłam w pobliżu wlepione we mnie ślepia kapitana, w których wyczytałam bezsprzeczny sygnał „nie zasypiamy już!!!” Zwierzu siedział i wcinał śniadanie i jak tylko dostrzegł jakikolwiek ruch w otchłaniach mojego śpiworka, od razu zapowiedział „zrobiłem ci już herbatę!” … no to po spaniu… a miałam takie piękne sny…. Śnił mi się las… i Robin Hood na dokładkę:) no i jak tu się wybudzić z takich snów?... a tak w ogóle to powinnam się zastanowić jakim cudem Zwierz obudził się i wstał przede mną… to jakiś precedens jest… nigdy wcześniej taka sytuacja nie miała miejsca. Czy powinnam się głęboko nad sobą zastanowić i zasmucić jakoś? Może później o tym pomyślę…
Dziś pracowity dzień. Zakupy, wymiana oleju, tankowanie wody, odebranie Belgów i przywiezienie do Longier, zapakowanie Krakusów i przewiezienie ich pod Hornsund z międzylądowaniem w Calypso… Zapowiada się dość żwawo.
Wymiana oleju przerwana w połowie z powodu sobotnich godzin otwarcia sklepu. Zakupy, na których oczywiście spotyka się cała tutejsza mniej lub bardziej przelotna polonia. Po drodze zgarniamy Królika, w sklepie spotykamy Kamilę, a pod sklepem jeszcze dwójkę ”naszych” czekających na transport… w drodze powrotnej kolejna sztuka do policzenia… oj – zaczniemy za niedługo być tu większością? … :)
Wymiana oleju zakończona sprawnie, zbiorniki z wodą pełne, zakupy zrobione, kąpiel zaliczona na piątkę z plusem.... w sumie wszystko jak trzeba… ale nie do końca… dziś jest dziwny dzień. Dzień wolności – niemal wszystko dookoła oflagowuje się i wybiera wolność właśnie. Zaczęło się od mojej obrączki. Włożona do kieszeni aby nie zniszczyć i nie wybrudzić po prostu stamtąd zniknęła. Wyparowała. Rozebraliśmy pół Taksówki i nic. Zupełnie nic. Zdruzgotana tym faktem po dłuższej chwili byłam w stanie wykonywać jakieś czynności niezbędne do przygotowania Eltanki do wyjścia. Zaczęłam napełniać zbiorniki. Nie dość, że w dwóch z czterech przypadków woda w pewnym momencie wybierała wolność rozbryzgując się na lewo i prawo, to jeszcze przy ostatnim zbiorniku stojąca na stole herbata postanowiła również pójść w ślady wody. W końcu jakaś solidarność cieczy obowiązuje! Rozchlupotała się radośnie po stole i podłodze. Cóż… napełniłam ostatni zbiornik i odłożyłam wąż z wodą na zejściówkę. Zupełnie niespodziewanie i złośliwie wąż ów zerwał się jak oparzony, rzucił na podłogę, urwał sobie nasadkę i zaczął syczeć wodą po całej kabinie, a głównie po mojej koi. „Fantastisk!” powiedzieli by Norwegowie… wśród krzyków i słów wszelakich (być może powołałam się na Przemka starego znajomego z Grecji, zwanego „Waflem”) woda została odłączona, a ta co wybrała wolność srogo za to płaciła spływając smętnie do Królestwa Amby…Amba króluje w tych zakamarkach Taksówki, gdzie ręka ludzka, oko ludzkie, myśl ludzka i nawet pamięć ludzka nie sięgają… tam, w otchłaniach i nadwymiarach czasowo-przestrzennych panuje niepodzielnie Ona… Czasem zawłaszcza sobie w ramach daniny ludzkie rzeczy, które bez logicznego schematu znikają po prostu z przestrzeni dostępnej śmiertelnikom…
I tam też zapewne zniknęła moja nieszczęsna obrączka… chwilę po tej smutnej refleksji zobaczyłam ją. Leżała na samym środku koca, który przecież tyle razy już dziś przerzucaliśmy i przeszukiwaliśmy…a teraz ona sobie tam po prostu leży jak gdyby nigdy nic… Zwierz stwierdził, że obrączka jest poświęcona i w związku z tym w Królestwie Amby rozegrała się wielka bitwa pomiędzy dobrem i złem oraz, że ostatecznie Amba postanowiła odesłać feralny dla niej łup spowrotem. Spłynął na mnie spokój… Ale to wcale nie koniec opowieści o wolności. Chwila spokoju i prysznic. A potem ogarnianie koi dla gości. Zwierz w tym czasie się zadekował pod prysznicem. Niespodziewanie słyszę w radiu męski głos… „Eltanin, Eltanin, bla bla bla is calling…” po drugim wołaniu dotarło do mnie, że to nas wołają. Odpowiadam więc i słyszę od razu pytanie „Is it yours bla bla bla floating on a water in front of our ship?” … nie zrozumiałam przez te trzaski o czym on mówi, ale stwierdziłam, że wyjrzę i może domyślę się o co chodzi. Patrzę przed dziobem – nic się nie dzieje… patrzę za rufę… kolejny uciekinier … nasz ponton postanowił zakosztować samodzielności i właśnie radośnie spacerował sobie niemal po środku fiordu… o żesz w mordę… i co teraz? Potwierdzam, że to nasze i obiecuję wymyślić coś aby sprowadzić drania spowrotem. Tylko jak, na Boga?... czy naprawdę dziś wszystko musi zbiorowo wybierać wolność??? W końcu kurcgalopkiem (Zwierz po dotarciu do Taksówki i zorientowaniu się w sytuacji zaklął po bosmańsku i dostał turbodoładowania) odbiliśmy od kei w pogoni za dezerterem. Na pomoc pobieżył nam jegomość w gumowej łodzi, który naszego nieboraka poskromił i na sznurku przyprowadził pod samą burtę. Podziękowaliśmy grzecznie i uwiązaliśmy bydlaka porządniej. Taaak… coś jeszcze się dziś wydarzy?... Kierunek Colesbukta obrany i po dłuższej chwili w końcu uzyskuję dostęp do internetu… sprawdzam pierwszy raz od dawna pocztę i grzebie po necie. Niestety Dzień Wolności nadal trwa… Dowiaduję się, że w wyniku nieszczęśliwego i tragicznego wypadku zginął w Mongolii jeden z najlepszych obecnie polskich fotografów przyrody… Artur Tabor… przygniata mnie to i zasmuca… To skrajna forma wolności – ostateczna i nieodwołalna… która czeka wszystkich lecz nikt tak naprawdę się jej nie spodziewa… nie mogę się już skupić na niczym innym. Nachodzą mnie refleksje i myśli kotłujące się w głowie coraz szybciej i szybciej. Czy warto poświęcać życie na to co jest pasją? Czy tak spełniony człowiek umiera szczęśliwy? Czy zrozumie to jego żona i córka? Czy będą umiały pogodzić się z ofiarą jaką przyszło im wszystkim zapłacić za spełnione marzenia? Przypomina mi się Kinga Choszcz… Ona również okupiła spełnienie marzeń najwyższą z możliwych cen. Ona i tylu innych… mniej i bardziej znanych osób: podróżników, fotografów, alpinistów, himalaistów, lotników, grotołazów, szaleńców i marzycieli… którzy nie bali się wyjść ku swoim marzeniom i realizować je tak, aby czuć się spełnionym i szczęśliwym… tak aby czuć się sobą… Muszę uciąć teraz te myśli, bo nie pozwolą mi się skupić na prowadzeniu Taksówki… spycham je głębiej ale i tak słyszę ich szepty…

Odebranie Belgów z Colesbukty jest łatwe, miłe i przyjemne… Dobrze jest znów zobaczyć te sympatyczne i pozytywne osoby. I jak zwykle przyrządzony ciepły posiłek cieszy ich jak dzieci i kończy się wylizywaniem talerzy i garnka, nawet jeśli była to tylko odgrzana fasolka po bretońsku ze słoików… Tacy goście to mogliby się cały czas tu przewijać. Dostajemy ze Zwierzem po kartce pocztowej z podziękowaniami za wspaniałą opiekę… roztkliwiam się i poruszona dzisiejszym dniem niemal się rozpłakuję na nowo. Ale zbieram się w sobie, przyklejam kartkę na drzwiczki mojej szafki i dziękuję im serdecznie. Rozmawiamy przez całą drogę z Bartem (ich przewodnikiem) i w sumie chyba oboje wiemy, że teraz mamy ostatni czas na pogaduchy… To już naprawdę ostatni ich rejs z nami. Opowiada mi historię jak z bajki… Kupił dom z XVIII wieku w lesie – drewniany, wymagający remontu i zupełnie ale to zupełnie na odludziu… w centralnej Szwecji… Słucham jego opowieści i planów jak dziecko słuchające baśni czytanej przez rodzica na dobranoc…
W końcu docieramy do Longier. Szybko, za szybko… nie zdążyliśmy jeszcze tylu rzeczach porozmawiać… na szczęście nasze wzajemne adresy mailowe spoczywają bezpiecznie w kieszeniach spodni i kurtek… myślę, że jest spora szansa na utrzymanie tej znajomości…
Desant na keję następuje szybko bo goni nas prawowity właściciel zaanektowanego na przeładunek miejsca. Belgowie zsiadają, w uściskach, słowach pożegnania i podziękowania i życzeń pomyślności… Wsiadają goście z Krakowa. A za plecami, znaczy za rufą już odczuć można dyszenie ścigającej nas „PolarGirl”… jest znacznie większa, więc szybciutko ustępujemy jej pola… Pakujemy się i wióra – kierunek Calypso a potem Hyttevika …
Jest piąta nad ranem, środek mojej wachty – nawet jeszcze nie… jestem zmęczona i śpiąca ale chyba jakoś dam radę do tej dziewiątej… przecież to tylko niecałe 24 godziny na nogach :) trzeci lipca skończy się dla mnie de facto czwartego, w okolicach godziny dziewiątej… już czekam na sen… trochę z nadzieją, trochę z lękiem… smutny był to dzień…

Jeśli ktoś nie zna postaci Artura Tabora to polecam gorąco poszukać na necie… jego strona chwilowo jest zablokowana, ale mam cichą nadzieję, że będzie można jeszcze na nią kiedyś wejść i z szacunkiem i pokorą popatrzeć na warsztat mistrza… Ci, którym bliska jest fotografia przyrodnicza na pewno docenią to, co tam znajdą…

Mam nadzieję, że będę potrafiła choć w ułamku spełnić swoje marzenia tak, jak udało się to Jemu…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017