Geoblog.pl    keyla    Podróże    Matros po Svalbardzku    Wciąż w lodowym towarzystwie
Zwiń mapę
2010
05
lip

Wciąż w lodowym towarzystwie

 
Svalbard
Svalbard, Hornsund
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3974 km
 
Pobudka następuje automatycznie – co zaczyna mnie przerażać – po zaledwie czterech godzinach. Cholera – czy ja nie mogę już dłużej pospać? Ale czuję, że jest mi jakoś nie tak… gorąco i duszno w tym śpiworze, czuję się jakbym miała się udusić i odkrywam narastającą potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza. Ku własnemu zaskoczeniu dociera do mnie, że jeśli nie zrobię tego teraz zaraz, to zarzygam pół mesy. Czuję to nieprzyjemne zimne mrowienie i gnając na górę marzę tylko o hauście zimnego powietrza wypełniającego płuca… niemal jak o szklance zimnej wody z oszronionej butelki w skwarny, niemożliwy do wytrzymania dzień. Stoję przy kokpicie i głęboko oddycham. Żołądek nadal gotowy na rewolucje. Delikatnie skurczony i bolący. Niemożliwe aby była to choroba morska… nawet nie buja za bardzo…a poza tym po trzech tygodniach? Aż takich opóźnień na złączach to chyba nie mam?... Zastanawiam się nad wypiciem herbaty. Myśl jednak o jedzeniu odrzucam dość szybko bo wywołuje mocniejszy skurcz żołądka i silniejszy zimny dreszcz przebiegający ciało. A żeby tak wypchały się sianem morskie demony – co mi jest? Gorączkowe przeszukiwanie niedalekiej przeszłości w celu zdefiniowania problemu w końcu przynoszą rezultaty. Opcje są dwie. Albo zatrułam się czymś do jedzenia albo załapałam od Kamili grypę żołądkową. Sama nie wiem co lepsze… Jak nie urok to sraczka, no naprawdę…
Siedzę więc taka zmarniała na tej wachcie i zastanawiam się co dalej. Jakoś szybko uprzedzam ogarniającego się do spania Zwierza co jest grane. Tak na wszelki wypadek jakbym zupełnie odjechała. „Trudno się mówi, najwyżej poproszę Jurka” (jednego z naszych gości, który spokojnie dąłby sobie radę z poprowadzeniem Taksówki)… słyszę senny głos kapitana i zostaję zupełnie sama. Na szczęście nie ma tu czasu na użalanie się nad sobą. Po mojej lewej stronie rozciąga się niekończące się lodowe pole, które wypełzło z Bellsundu, choć chyba bardziej trafne będzie określenie, że ono do tego Bellsundu wpełza powoli spod okolic Sorkappu. Staramy się ominąć to pole minowe, jednak od czasu do czasu oczywiście jakieś „śmieci” lodowe zastępują nam drogę. Trzeba wówczas ręcznie je omijać. Taki trochę slalom gigant… Z czasem śmieci przybywa. Na wymijaniu skupiam coraz więcej uwagi, przeczesując teren z lornetką co kilka minut. Na horyzoncie widzę białą barierę. No trudno – trza będzie Zwierza obudzić… Jest po czwartej, gdy z ciężkim sercem budzę go i proszę o pomoc. Jest ledwo przytomny ale pomaga i mówi, gdzie jechać. Z własnych wcześniejszych poczynań i tego, co robię pod jego okiem teraz widzę, że poradziłabym sobie sama. Ale lepiej, żeby on jednak tu był. To moje pierwsze przejście przez taki tor przeszkód. Po pół godzinie jesteśmy już znów na czystych wodach. Zwierz idzie spać a ja spokojnie wpatruję się w horyzont. Widać granicę mijanego po lewej pak, który od wczoraj w sumie nie chce nas opuścić. Od momentu wejścia do Bellsundu towarzyszy nam nieustannie. A może to my towarzyszymy jemu? Trudno orzec. Na mapie widzę, jak szerokim łukiem poszliśmy aby nie wpakować się w sam jego środek. Wielkie jest, Bydlę… Po spokojnej godzinie znów powtórka z rozrywki. Nawet podoba mi się takie lawirowanie. Najciekawsze są momenty, gdy trzeba szybko skręcić o te 10-15 stopni… wówczas ostro w lewo – o 40 stopni na przykład, potem ostro w prawo – o 30 stopni, i już Taksówka wykonuje ostry zakręt niemal z piskiem opon :) no, chyba tylko tych co za odbijacze robią, ale co tam! Bardzo fajna taka wachta. O piątej trzydzieści lód znów zagęszcza się na tyle, że budzę kapitana. Taki los. Tym razem on przejmuje guziki w pilocie i on prowadzi Taksę. Ja się przyglądam. Gdy po niedługim czasie znów jest czysto, przejmuję stery a Zwierz wraca do swojej nory. I dobrze. Spać ma w końcu. Zaczyna się lekka nuda. Mój żołądek przestał się tak awanturniczo zachowywać i nawet pozwolił mi na zjedzenie jogurtu. Zobaczymy co będzie dalej. Jogurt na szczęście w obie strony przechodzi podobnie… O jedenastej, gdy krzątają się już nasi goście budzę Zwierza po raz trzeci i tym razem ostatni (jak w bajce jakiejś ta symboliczna trójka). Czas na relaks. Jogurt pozostał w moim żołądku, a nawet poczynił pewne postępy, co odzwierciedliło się uzmysłowieniem sobie, że nie do końca sprawne są też dalsze części układu pokarmowego. Niestety. Szczęście i nieszczęście w jednym. Zwinęłam się na zejściówce i opatuliłam kurteczką. Tą co w prezencie od Oli dostałam. Jest cudowna – i kurteczka i Ola, rzecz jasna! Po półgodzinnej drzemce przepraszam Maćka siedzącego przy stole na mojej koi i wyciągam się. Za chwilę już Hyttevika ale ja nie dam rady. A oni sobie ze bez mnie na pewno poradzą. Mają do wypakowania zabawki z maszynki sterowej (co powinnam zrobić ja ale na pewno nie zrobię) oraz odwiązanie całej reszty zaształowanego sprzętu, zapakowanie tego na własną łódkę i przetransportowanie na brzeg. W związku z mnogością niezbędnych czynności i z dysponowaniem zasobem ludzkim w ilości sztuk czterech plus Zwierz na pewno nie zauważą mojego braku. Z tą myślą odpływam w spokojny niebyt, gdzie nie boli żołądek, nie chce mi się rzygać i gdzie moje jelita spokojnie i grzecznie siedzą cicho… Znów jak w zegarku cztery godziny. O trzeciej budzę się i zastanawiam w którym momencie podróży jesteśmy. Czy Krakowiaki jeszcze są czy już nie? No i o co tak w ogóle chodzi? Jak się okazuje jesteśmy już wewnątrz Hornsundu i zbliżamy się do Isbjornhamny, czyli zatoki nad którą leży baza (Polska Stacja Polarna w sensie). Fantastycznie! Moje jelita też się cieszą na myśl o możliwości skorzystania z regularnego, niekołyszącego się i wygodnego nad wyraz kibelka… co za dół… jak na razie nie mam gorączki i nie czuję się zupełnie wypluta (tylko troszkę), więc jest pewna szansa, że już gorzej nie będzie. Tu także lodowy pak towarzyszy nam dziarsko. Aż do samego końca. Nawet ponton, po problemowym i związanym z przedzieraniem się przez graulersy przybiciu do brzegu, trza przetachać przez wywalone na brzeg bryły. W kaloszach rozmiar 40 jest to dla mnie nie lada wyczyn. Potykam się oczywiście co chwila i przewracam, a przód pontonu równie oczywiście ląduje na moich nogach. Jakaż zgrabna ze mnie istota… ach…
Na stacji powitanie serdeczne. Głównie przywiezionej przez nas poczty, rzecz jasna :) Spotykam tu ku swojemu miłemu zaskoczeniu Daniela – kumpla z osiedla, którego pamiętam jeszcze z podstawówki, a który potem trochę przez moją namowę poszedł na oceanografię a koniec końców wylądował w moim instytucie (hihihi) i teraz widzę go tutaj… To takie niesamowite… uśmiecham się do niego i witam serdecznie, co bawi trochę pozostałych. Gdy tłumaczę powód tak silnego wzruszenia uśmiechają się i chyba rozumieją. Dan też się cieszy. W korytarzu widzę kolejną znaną sylwetkę. Piter, zwany Prezesem! O masz… czy my naprawdę musimy spotykać się albo w Meksyku albo w Arktyce? Czy tak ciężko spotkać się w Polsce? Jak widać, czasem ciężko… :) ale może niektóre znajomości po prostu tak mają? Mnie to nie przeszkadza. Siadam wygodnie na kanapie – o matulu… zapomniałam już, że kanapy potrafią być tak wygodne… tak przytulne i milusie… mmm… nawet myśl o kąpieli schodzi na plan dalszy… posiedzieć z wyciągniętymi nóżętami… ot, radocha… Dyskusje, herbatki, grzebanie w internecie (w końcu mogę choć trochę zdjęć zamieścić!) i przebywanie z ludźmi w ilości sztuk więcej niż cztery robi na mnie spore wrażenie… a jakim dziwnym przedmiotem wydaje się telewizor… głośny i rozpraszający… chyba wolę bez tego cuda… W tutejszych laboratoriach deponuję też swoje próbki. W suszarce, w stabilnych 50 stopniach, żeby wyschły a nie zgniły… w Taksówce podeschły ledwo trochę, a czas gra na ich niekorzyść… późnym wieczorem, w pełnym słońcu wypływamy. Lodu napchało do Isbjornhamny tyle, że ponton zwodować da się tylko w jednym miejscu. Dobrze, że choć w tym jednym. Inaczej umarł w butach… choć chyba ani stacyjni ludzie ani nasi goście nie mieli by nic przeciw temu. Ze stacji zabieramy Malezyjczyków wraz z Jurkiem i Łukaszem. Cała czwórka wrosła w bazę, tak jak większość przyjeżdżających tu ludzi. Siti (nie wiem jak się dokładnie pisze jej imię) mówi, że ma serce rozdarte na pół… jak ja ją doskonale rozumiem… Zostawia tu kawałek serca i jedynie świadomość, że przyjedzie to za rok pozwala nie pogrążyć się w całkowitym smutku z powodu wyjazdu. Arktyka zaakceptowała tych orientalnych gości. Zaoferowała im całą siebie: pogodę mieli doskonałą, nauka wykonana w ponad stu procentach, spotkania z misiem były, krajobrazy uwiecznione, a na pożegnanie gra świateł i cieni na szczytach gór i na błękitnych unoszonych prądami w nieznane lodowych bryłach… zapatrzeni w otaczające piękno przeżywają swój pobyt tutaj w ciszy i zamyśleniu. Opowiadają po chwili mi historie z tych dwóch niesamowitych tygodni. Oj, jak ja ich doskonale rozumiem… oj, jak bardzo bardzo ich rozumiem… lodowy przytulny śmietnik nadal nie odpuszcza. Otacza nas zewsząd tłumem napierającym coraz śmielej i bezczelniej na burty.
Jest po dwunastej. Dostrzegam na szczytach nad Revdalen jakiś płomień. A w sumie rozświetlenie na chmurach. Przyglądam się i po chwili pochłania mnie całkowicie to, co dzieje się kilometry stąd, na ostrych szczytach owiniętych welonem chmur. Płonące złotem obłoki, rozmywające czarne skaliste sylwetki, przelewające się graniami i pochłaniające kolejne fragmenty szczytów… rozbłyskujące różem, zielenią, błękitem i czerwienią perłowe flary iryzacji. Powielające niczym cień kształt gór. Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego. To nie może być prawdziwe, podpowiada mi coś wewnątrz głowy, to zbyt piękne i zbyt nierealne… przecież chmury to chmury, a góry to góry… jakie zjawiska i jakie moce uruchomiono aby rozegrał się tak cudowny tatr światłocieni? Tak baśniowy… jakby Thor postanowił właśnie przypomnieć, że jeszcze istnieje… Wyobraźnia podsuwa mi widok jego sylwetki: lekko pochylonej, barczystej, na samej krawędzi gór, otulonej chmurami i trzymającej swój młot tak, aby rozbijały się na nim słoneczne promienie… lekko uśmiechnięty dziarski starzec o posiwiałej brodzie na ogorzałej twarzy… to on tam stoi, czy skała tylko wśród chmur rozbłysła?...

Znów ja muszę iść spać, bo w tych warunkach może pojechać tylko Zwierz, a na dodatek mój organizm domaga się odpoczynku i nadal buntuje się przewodem pokarmowym. Układam się w śpiworku i postanawiam jeszcze przesortować wstępnie ostatnie zdjęcia. Do trzeciej jest po robocie. Wydaje mi się, że ściągnięcie filtra UV z obiektywu bardzo pomogło… Problem nieostrych i denerwująco zepsutych zdjęć doprowadzał mnie na skraj rozpaczy. Teraz widzę, że jednak jest lepiej. Niby błahostka, niby nic… pan z serwisu zapewniał, że to nie może być przyczyna braku ostrości, bo taki filtr nic nie wnosi. A jednak. Jednak wnosi… może jeszcze kilka ze straconych ujęć uda mi się powtórzyć? Może jeszcze choć trochę nadrobię stracone kadry? Przed oczyma wciąż mam rozpłomienione szczyty gór… tam była magia…
Zasypiam wsłuchana w głuchy, lekko szklany, nierytmiczny odgłos uderzeń…

Ach, no i po wyborach… mamy nowego prezydenta:) Gdyby nie wizyta na stacji to nawet tego bym nie wiedziała…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
J.
J. - 2010-07-08 20:35
Jesteś coraz romantyczniejsza... Ładny język, barwny, pełen ciepła... Czytam z przyjemnością. Pozdrawiam.
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017