Docieramy do nabrzeża dość wcześnie. Chyba około szóstej. Oczywiście keje jachtowe zawalone do oporu. Szczęśliwie zarząd portu pozwala nam po raz kolejny przybić do tego „specjalnego” pontonowego nabrzeża. Nasi goście poinformowani o tym fakcie, znów tak jak ich poprzednicy przenoszą skrzętnie mrówczym sumptem swoje palety pakunków. Po doświadczeniach Petuniaków załadunek (pomniejszony niespodziewanie zarówno o ludzi jak i cargo dzięki „Oceanii” – czyli pływające jednostki badawczej Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie, tak tak - to moje śmieci) obecnych gości idzie sprawnie i bez problemów. Mają stosunkowo mało bagaży, ale zamontowane przez Zwierza skrzynie paletowa na pokładzie przydają się i tak. Po załadunku szybki manewr wyjścia przy wyższej wodzie z pontonowego parkingu – przy niskiej wodzie podwodny wał odciął by nas od świata i uwięził do przypływu. Szczęśliwie wymykamy się tym pływowym kleszczom i cumujemy przy zaprzyjaźnionym już „Bergu”. Przebieżka do sklepu, pogaduszki i prysznice, śmiechy i herbatki. Niby błogość i spokój, ale czas i tak ciągle tyka rozgłośnie przypominając, że musimy ruszać dalej. Ano musimy. Być może nie będzie dane nam już się z Bergiem spotkać, więc żegnamy się licząc jeszcze cicho na spotkanie w sobotni wieczór…
Kierunek Kaffioyra… Michał i Marcin początkowo mieli zamiar spędzić większość drogi zapobiegawczo w kokpicie, ale po dawce postafenu Michał jeszcze wcisnął troszkę jajecznicy i poszedł się położyć, żeby się dary boże nie zmarnowały, natomiast Marcin od razu założył że niczego marnować nie będzie i po prostu się położył. Pierwsza wachta moja. Według wyliczeń około siódmej powinniśmy być na miejscu. Trzymam tą wachtę z pewnym rozbawieniem, bo do samego jej końca mam zasięg i siedzę na internecie:) To takie dziwne – jestem na środku fiordu, jacht kiwa się lewo-prawo i zapierać się muszę aby nie obijać się o zejściówke, na końcu niemal świata… i gadam przez gadu-gadu, sprawdzam pocztę i czytam co na świecie słychać… dziwna ca cywilizacja i technika… granice naprawdę przestają istnieć. Godzina mija za godziną, a jacht uzyskuje zaskakujące jak dla mnie prędkości – maksymalna zanotowana przeze mnie to 6.9 węzła!!! Jak na Taksówkę to naprawdę wielkie osiągnięcie! Patrzę zadziwiona na prędkościomierz i zastanawiam się czy uda się więcej wycisnąć. Jakbym umiała żeglować i rozwinęła foka (czyli taki żagiel z przodu jachtu) to pewnie bym wyciągnęła i więcej… wiem, że ponad 8 węzłów udało się tym na pewno wyciągnąć kiedyś znajomemu… Około północy sam z siebie budzi się Zwierz i wygania mnie spać. Mamy tak dobrą prędkość, że po czwartej a nie o siódmej mamy być u celu podróży. Nieźle. Z oporami i niechęcią odrywam się od zdobyczy cywilizacyjnej zwanej internetem i układam się w koi. Nie jestem śpiąca, więc podejrzewam, że nie zasnę szybko… Jak naiwne okazało się moje myślenie… zasypiam w kilka minut zapierając się między sztorm-deską a ścianą koi… rytmiczne kołysanie przynosi błogi, relaksujący sen…