W Gdańsku wylądowaliśmy planowo. I w końcu to chociaż trochę rozrywki. Nie ma odprawy paszportowej, gdzieś ją zjadło… jest jeden jedyny pas bagażowy, przy którym jak się okazuje stoi już spora gromadka ludzi. Wylądowały ze trzy samoloty. Więc na bagaż zapewne długo trza będzie czekać. Na razie nawet nie widzę rzeczonego pasa, bo zbyt tłoczno…po chwili gaśnie światło… robi się ciemno. No fantastycznie! Teraz to już z całą pewnością zobaczę swój plecak…Ludzie popatrują po sobie niepewni odnajdując w ciemnościach znajome twarze. Ci samotni mają gorzej. Gdzieś zaczęło płakać dziecko. Wspaniale! W ciemnościach nie widzę Kudłatej Podłoty, ale słyszę chichot dobiegający gdzieś z okolic moich kolan. Na sam koniec psikus taki… stoimy wszyscy czekając co dalej. Pas bagażowy niestrudzenie przesuwa się z walizami i plecakami ale teraz nikt nie jest pewien z czyimi. Próby sprawdzania co do kogo należy kończą się zintensyfikowaniem kotłowania pod pasem. Nie próbuje nawet wniknąć w podenerwowany tłum. Po jakimś czasie światło w końcu znów rozjaśnia mrok i wszyscy z ulgą koncentrują się na odnalezieniu swoich toreb, walizek, plecaków i innych mniej lub bardziej zdefiniowanych pakunków. W końcu widzę i swój, zielony, lekko sterany plecak. Ciągnąc go za sobą wychodzę w zalaną światłem i gorącem halę główną… ponoć dziś jest ochłodzenie. Zaledwie 25 stopni… mnie już od wyjścia z samolotu zaczęło ścinać… kilka stopni więcej i zapewne spłynęłabym po schodach… ależ dramat… Wracam do domu…
Po spotkaniu z wujkami szybki desant po domem. Plecaki w kąt, zmienić ciuchy na bardziej pasujące do tropikalnych klimatów w jakich się znalazłam… i ruszam na podbój miasta… kino, kruche babeczki z wiśniami, spacer… tłum, hałas, korki… Wróciłam do domu… Chcę być daleko od tego zgiełku i jazgotu…