Z samego rana niedzielnego Mikołaj uruchomił telefon i zdalnie sprawdzał pogodę. Dla mnie to jakiś zamęt z którego mało rozumiałam, tym bardziej, że nie znam ani tutejszych gór ani cholernego glajciarskiego żargonu… Nie raz musiałam wprost pytać o co chodzi… ale spokojnie… obcy język zawsze jest do opanowania! Nie ma co się poddawać. Decyzja zapadła – Stranik. Wiem tyle, że to na Słowacji… i że ponoć fajne. Zostawiliśmy u gospodarzy ciuszki weselne i zabraliśmy wszystkie zabawki. Na Stranik dotarliśmy jakoś późno… nie szło zbieranie się a i pogoda nie nastrajała. Za to w Zastraniu wsiedliśmy w wehikuł czasu – zamknięty niedzielnie sklepik a obok… otwarty bar nadal żyjący w latach 70-tych!!! Fantastycznie! Drewniana, brudna boazeria, poszarzały, popękany sufit, rozkolebane stoły przykryte zużytą mocno ceratą, za kontuarem znudzona i absolutnie pozbawiona uśmiechu „Królowa Nocy”, czyli lokalna barmanka, przy stołach wąsaci naburmuszeni lekko mężczyźni tonący w szarych smugach tytoniowego dymu, patrzący z zadziwieniem na dwójkę diametralnie od siebie różnych a jednak stojących razem w wejściu wędrowców. Dobrze, że Mikołaj ma wygląd bandziora – przynajmniej ja czuję się bezpieczniejsza… jemu przecież nikt nie podskoczy… a patrząc na mnie… cóż… oględnie mówiąc nie wyglądam zbyt poważnie ani groźnie. Zakupiliśmy po piwku (no jak tu sobie odmówić?) oraz przygarść korbaczików (tych też nie umiem odmówić sobie przenigdy), pochłonęliśmy i dotarliśmy na szczyt. Pogoda w międzyczasie zamiast się poprawić tylko się pogorszyła… zaczęło na dobitkę padać. Przeczekaliśmy cierpliwie i wdrapaliśmy się na startowisko… No, w końcu zaczynam rozumieć co się pod tą nazwą kryje… do tej pory widziałam chyba jedno i to lekko zapuszczone na klifie w Mechelinkach… a tu proszę – startowicho jak malowanie, jest i icek powiewający… jest i widok zapierający dech w piersiach… Widok, dla którego mogłabym tu siedzieć nawet w strugach deszczu. Widnokrąg szeroki niemal na 360 stopni, dolina, w której rozlewała się leniwie cywilizacja… i wielowymiarowe, wieloplanowe morze gór… zależnie od położenia względem słońca przybierające odcienie od głębokich granatów i poszarzałych błękitów, poprzez pomarańcze, czerwieni i róże, aż do czystego złota… Zachód słońca rozpoczął właśnie finałowe takty, a roztańczone chmury spełzały ze szczytów w rytm nieznanej mi melodii… Mikołaj tłumaczył coś o różnicach temperatur, gęstości i fizyce… patrzyłam na niego oniemiała… jak on tak może w tej chwili?… w końcu wymowne nie-odklejanie się od aparatu poskutkowało – zamknął się i też zaczął robić zdjęcia, a nasza rozmowa zeszła na bezpieczniejsze tory lub była po prostu milczeniem. To, co rozgrywało się dookoła było magią. Dowiedziałam się jednak gdzie jest lądowisko, jak należy do niego podchodzić. Części słów nie zrozumiałam – zapytałam jeszcze raz, i w końcu w głowie zaczął się układać obraz jak to wygląda… Niestety – jestem tym rodzajem człowieka, który wszystko załapuje do końca dopiero w praktyce i nie cierpi czuć się niepewnie oparty jedynie o teorię… W związku z tym mam zawsze tyle pytań… chociaż nie, nie w związku z tym. Ja po prostu uwielbiam pytać :) Zachód słońca oraz spokojny zmierzch, który po nim nastąpił przez długi czas nie pozwalały nam oderwać się od szczytu… Nie do opisania ten taniec skłębionych szarych cielsk na szczytach gór i w zagłębieniach dolin… ich niezmordowany pochód zalewający coraz wyraźniej okolicę… rozbłyski czerwieni, złota, pomarańczy, fioletu, różu… aż do zupełnych ciemności… rozbiliśmy namiot i zostaliśmy na noc. Zdalne sprawdzenie pogody podniosło na duchu. Jutro może się udać!