Ddotarłam do domu. Mojego katowickiego domu. Jest godzina 20.00 Z Gdańska autobus wyruszył o 6.30. Potem przesiadka w Warszawie. Miało być na styk i bałam się, że się spóxnie, ale… ostatecznie to drugi autobus się spóźnił i czekałam na niego jakieś pół godziny. Dobrze. Kolega Onuca (zwany czasem Jackiem) poświęcił się na tyle, że przyjechał na dworzec i po pierwsze przywiózł mi wspaniały obiad na ciepło – ruskie pierogi i buraczki, a po drugie pomógł mi z przepakowaniem się. Jest to o tyle istotne, że w momencie wpakowywania plecaków do bagażnika kierowca myśli, że jadą dwie osoby i nic nie wydaje się podejrzane. Mogę więc spokojnie wykorzystywać taki manewr i w dalszych etapach podróży :) Do drugiego autobusu udało się bez kłopotów wsiąść i zająć dogodne miejsce. Kolejne pięć godzin. Wysoki i lekko bujający transport powoduje – pewnie także w związku z niemal całodziennym pracowaniem na komputerze oraz niewyspaniem nocy poprzedniej – zawroty głowy i mdłe uczucie. Niemal jak na jachcie! Nie wiedziałam że polskie drogi mogą doprowadzić podróżnych do choroby morskiej… ale jak widać mają i taką właściwość. W Katowicach wyturlałam się z autobusa już ledwo przytomna. Wpakowano mnie do auta, zabrano na zakupy. Dobrze, że miałam listę sprawunków – inaczej mój zlasowany umysł z całą pewnością podsunąłby mi jakieś głupie pomysły na to co wrzucać do koszyka. A tak trzymałam się planu: zupki chińskie – tym razem te co się nazywają „makarą” bo nie mają konserwantów ani gltaaminianu sodowego, gorące kubki – niestety już z glutaminianem i innymi pysznościami, słodkie chwile oraz kuskus… jeszcze kilka drobiazgów i już ot! Zupki „makarą” mają jeszcze jedną zadziwiającą cechę: przeczytałam komisyjnie skład dwóch egzemplarzy – „wołowina z grzybami” oraz „chilli con carne” i mimo dość wiele mówiących nazw, w żadnej z nich nie znaleziono mięsa ani aromatów mięsnych… nawet w tych ze składników, które wymieniono w dziale „w produkcie mogą znajdować się śladowe ilości…” Zatem w pełnym zaniepokojenia zdziwieniu zakupiłam takowąż wołowinowo-grzybową zupkę na swoje wegetariańskie posiłki. Jak będzie smakować – się zobaczy:) Dom okazał się przytulniejszy niż planowałam. Zmusiłam się jakoś aby zakupy przepakować z siatek do plecaka – wiedziałam bowiem, że jeśli tego nie zrobię i najpierw usiąde … to już polegnę. Zatem po przepakowaniu poległam na legalu na kanapie w pozycji bardziej leżącej niż siedzącej. Dostałam jeść i pić ale wszysto to marność w porównaniu z przyjemnym polarowym kocykiem i wygodą wersalki.Rozmowa szła mimo mnie, więc po 23.00 odmaszerowałam wraz z resztą domowników każdy do swojego pokoju. Zadziwiające, że mam dom i swój pokój w Katowicach? Ano wyszło tak, że mam przyszywaną rodzinę w postaci brata i trzecich rodziców w Katowicach właśnie i mimo, że z pozoru wydaje się nie możliwe posiadać więcej niż jednych, no – w przypadku małżeństwa nawet drugich rodziców… mnie jakoś tak wyszło, że mam ich… czworo… A na dodatek mam pięć swoich domów „rodzinnych” :) W tym jeden w Meksyku (to tam mam czwartych rodziców) oraz jeden w Maroko. Życie… :) Sen przyszedł szybko ale nie tak nagle jak się spodziewałam… A jutro już dalej! Do Włoch!!