Geoblog.pl    keyla    Podróże    Z lotu ptaka    To jest mój dzień!
Zwiń mapę
2012
22
mar

To jest mój dzień!

 
Włochy
Włochy, Bassano del Grappa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1193 km
 
Budziłam się kilkukrotnie przed świtem – chyba nawet przez sen niecierpliwiłam się aby już można było latać:) A może też to wina tych natrętnych kosów, które uporczywie drą dzioby od godzin ciemno-nocnych? Ostatecznie o 6.30 można było już wstać. Liczyłam, że jak wstanę wcześnie to jeszcze załapię się na ciepłą wodę pod prysznicem. O naiwności! Wody ciepłej nie uświadczyłam – chyba jeszcze jej nie było… wiem, że wieczorami już jej nie ma… zatem złoty środek gorącego prysznica omija mnie gdy latam… no cóż – życie, a życia nie oszukasz… mogę latać brudna tudzież niedomyta – tam i tak mnie nikt nie wącha a w sumie mam dobre wietrzenie :)
Śniadanie i odprawa poranna: trochę teorii o lataniu w termice, trochę wskazówek i porad jak lepiej sobie radzić w niestabilnej i rozdygotanej wiosennej termie. Wczoraj byłam lekko zaniepokojona turbulencjami. Ciekawe jak będzie dziś? O 10:00 zbiórka pod autem i wyjazd na startowisko. Super. Każdy się przygotowuje i opanowuje emocje. Każdy czyli kto? Jest nas trzynaścioro. Taka parszywa trzynastka :) Zlepek charakterów, osobowości i ludzi, którzy może w normalnym codziennym życiu nigdy by się ze sobą nie spotkali. Mikstura jest ciekawa: mamy cztery kobiety na pokładzie, sześcioro polaków, co najmniej jednego słowaka i sześciu czechów. Siedmioro z nas to początkujący – którzy z termiką nie mieli za wiele wspólnego, a pięciu jest pilotów radzących sobie samodzielnie. Tak czy siak, jakby nie liczyć – zróżnicowana kompanija. Nasi instruktorzy przeważają szalę wagi na stronę czechów bo nie dość że jest ich czterech to jeszcze wszyscy czescy. Jakoś szczęśliwie nikt niemal nie używa angielskiego, chyba że w ostateczności. Krótko mówiąc zapowiada się czeski film nam tutaj… W aucie wiozącym nas na startowisko przyglądam się twarzom moich kamratów. Nie ma na nich nawet śladu wczorajszych niepokojów i obaw. Uśmiecham się do siebie i zastanawiam się czy moja twarz też aż tyle wyraża? Czy tak łatwo z niej odczytać napięcie i radość z kolejnego momentu w powietrzu? Rozkładamy się na polanie obok startowiska. Rozglądam się zaciekawiona dookoła. Rozmawiamy ze sobą. Każdy chce powiedzieć coś co może się przydać innym. Jest informacja o tym, że na prawo nie będzie nosić, tam ktoś mówi, że tłok nad głową, inny znów dodaje, że pewnie będzie tak samo turbulentnie jak wczoraj… czuję napięcie. Każdy mój nerw i mięsień czeka tylko na moment startu. Powoli, bez pośpiechu ubieram się, rozkładam skrzydło, sprawdzam linki, porządkuję osprzęt, uruchamiam wariometr i gps. Podpinam system foniczny do radia, radio montuję na uprzęży… wszystko musi być sprawdzone. Na moim etapie lepiej nie zapominać o niczym. Startuję klasycznie (odwrócona tyłem do skrzydła), rozbieg, kilka kroków jeszcze i już odrywa mnie od ziemi i na tych kilka chwil grawitacja może mnie w nos pocałować… zaraz po starcie czuję jak razem ze skrzydłem unosimy się wyżej i wyżej… płynnie i stabilnie… Tak! To jest właśnie to!! Przestrzeń jak zwykle wciąga mnie i pochłania bez reszty. Odbijam od razu na lewo i na krawędzi urwiska wynajduję noszenie. Jest spokojniej niż wczoraj. Z bijącym sercem przechylam się na prawo i wagą ciała oraz jego ułożeniem wprowadzam skrzydło w zakręt… jest pierwsze kółko i słyszę jak moje wario przyjemnie pika niczym echokardiogram myszy… pik-pik-pik-pik…. Coraz wyżej i wyżej… znosi mnie trochę w kierunku góry ale to dobrze – komin wciąż jest. Mam już czterysta metrów wysokości nad start. Płynność i jednostajność kręcenia komina zadziwiająco uspokajają i relaksują. Słyszę w radiu głos Slavka: „pięknie Kasia to robisz!”. Uśmiecham się do siebie i rozluźniam. Słowa otuchy od instruktora bardzo pomagają! Dodaję jeszcze setkę i niespodziewanie gubię komin. O nie! Moje poszukiwania spełzają na niczym. Rozglądam się dookoła. Wszyscy wynieśli się na prawo. Tam, nad drugim kotłem nosi. Lecę zatem tam, gdzie widzę, że są noszenia… Trochę gubię wysokości. Ale noszenia są faktycznie tam, gdzie się ich spodziewałam. Szybko nadrabiam stratę i krążę znów spokojnie i nienerwowo. Setka, kolejna, i jeszcze jedna… jestem jakieś 600-700 metrów nad startem, a teren pode mna wygląda malowniczo, pięknie… Niczym materiał w stonowane kolorystycznie plamy. Gdzieniegdzie bieleją punkciki domów. Na stoku, zygzakiem ściegu maszynowego odcina się asfaltowa droga. Wygląda to niesamowicie. Wracam myślami do tego, co się dzieje. Mimo moich starań nie udaje mi się wywindować wyżej. Co znajdę komin to po chwili go gubię, co odrobię wysokość, to ją stracę… to gorsze niż ruletka! Pocieszające jest na pewno jedno – z czasem to już nie będzie ruletka tylko regularne świadome działanie i tylko czasem przydarzy się ruletka, jak to w życiu a już tym bardziej w przyrodzie:) Za płaskowyżem „moich” gór dostrzegam z tej wysokości ośnieżone szczyty… O Niebiescy Pańscy! Toż to prawdziwe ośnieżone szczyty alpejskie! Ależ to niesamowite tak je zobaczyć ponad horyzontem, gdy normalnie są całkowicie nieosiągalne… Zachłystuję się widokiem. Uśmiech sam wpełza pod kominiarkę i kask i pozostaje tam już do końca dnia. Po jakimś czasie szwędania się tu i tam, orientuję się, że już nic nie wywalczę. Kontrolnie wypatruję drugiego od dołu zakrętu drogi – Pavel i Slavek zgodnie powiedzieli, że od jego wysokości już trzeba cisnąć nad lądowisko. Inaczej będzie kłopot i lądowanie po chaszczach i domach. A tego bym raczej nie chciała! Mam jeszcze troszkę wysokości ponad zakręt, ale bez smutku lecę nad polanę. Wycinam jakieś koło i ze dwie ósemki w powietrzu i już, już… wysuwam się z uprzęży i sprawnie łapię kontakt z gruntem. Pewną nerwowość wprowadza drzewo rosnące na środku lądowiska. Przeraża mnie trochę i hipnotyzuje. Ciekawe ile osób, mając rozległą łąkę do dyspozycji, mimo wszystko lądowało na tym drzewie? Mam nadzieję, że na mnie nie trafi podczas pobytu tutaj! W ogóle jakoś przeraża mnie trochę świadomość, że może zdarzyć się lądowanie gdzieś na dziko… a jak źle wybiorę? Jak za małą łąkę albo taką, z której nie da się wyjść? Albo źle na niej ocenie kierunek wiatru? Tyle wątpliwości. Pewnie jak z większością z nich – znikają po pierwszym „przejściu” przez takie kłopoty. To samo było z zakładaniem różnych figur na skrzydle: dopóki ich nie zrobiłam, to mnie z lekka przerażały. Potem, po założeniu sobie uszu, fronta, zrzuceniu połowy skrzydła i takich tam dochodziłam do wniosku, że to w sumie nic trudnego:) I pewnie z lądowaniem na dziko też tak będzie! Przemyślenia przemyśleniami, a skrzydło już spakowane, nadmiar ubrań ściągnięty aby nie zgrzać się w tych plus 25 stopniach… Pavel pogania i już wsiadam do auta. Znów na startowisko!!! Ha! Na skrzydłach euforii rozkładam to prawdziwe – materiałowe w pięknym kolorze miodu – i już jestem gotowa. Sprawdzamy znów łączność ze Slavkiem. Pierwszy krok rozbiegu, skrzydło wychodzi nad głowę, kontrolnie na nie spoglądam, dopasowuję się trochę do jego ruchów i ot, nogi nie dotykają ziemi a grawitacja znów może mi nagwizdać :) Jest już popołudnie. Słońce przesunęło się mocno na niebie i teraz trzeba pamiętać, że noszenia będą gdzie indziej niż za pierwszym razem. Dziś jest chyba mój dzień! Idzie mi nad wyraz dobrze. Znajduję dość szybko fajny i stabilny komin. Udaje mi się go dość dobrze wycentrować i nie stracić przez dość długi czas. Wariometr pika radośnie. Moje serce też. Znów widzę ośnieżone szczyty daleko na horyzoncie niedostępnym z żadnego punktu widokowego na ziemi. Komin przesuwa się, przesuwam się i ja. Gubię go. Odnajduję, może ten sam, a może inny… trochę tracę, znów zyskuję… chwiejna równowaga panuje niemal cały czas. Powietrze jest chłodne i orzeźwiające. Czuję wyraźnie spadek temperatury. Ku ogromnej uciesze własnej odkrywam, że jestem już tysiąc metrów nad start. Czyli do lądowiska mam jakieś 1700m. Widzę chmury tak blisko… och, ja wspaniale byłoby dotrzeć aż pod nie! Niespodziewanie w stabilnym kręceniu, zatracam się zbyt bardzo i tracę komin! Cholera jasna! Musi być gdzieś tutaj! Jestem już tak blisko… musi się znaleźć! Musi, musi… wcale nie musi! Ale w sumie przestaję się tym przejmować. Jest tak pięknie wokół… wszystko takie odległe – świat, kłopoty, codzienność… Nasycam się tym uczuciem wolności, który towarzyszy mi jak zawsze gdy siedzę w uprzęży. Mam wystarczająco dużo wysokości, by polecieć za kocioł. Nie jestem jednak na to chyba psychicznie gotowa. A może wciąż łudzę się, że jeszcze uda mi się znaleźć jakieś noszenie i być wyżej? Trudno ocenić. Koniec końców kręcę się tu i tam, trochę w lewo, trochę w prawo, przelatuję ostatecznie nad mniejszym kotłem, który jest na lewo od startowiska. Wygląda przepięknie… Matka Natura wiedziała co czyni, gdy dłutem czasu i wody rzeźbiła jego zdecydowane i precyzyjne kształty. Podkreślony dodatkowo wymyślnie promieniami słońca, wygląda oszałamiająco. Nie trzeba mi więcej do szczęścia. Wypełnia mnie piękno i spokój. To, co otacza, wniknęło do wnętrza i koi. Jest idealnie. Po godzinie latania znów jestem na lądowisku. Radość rozpiera mnie i mam wrażenie, że z jej nadmiaru się uduszę. Powoli pakujemy się wszyscy ze sprzętem do samochodu. Część z nas idzie do kempingu na piechotę, a inni autem. Zanim usiądziemy do wieczornego posiłku jeszcze wyjazd do sklepu. W centralnym jego punkcie najważniejszy dział – wina z kraników. Cztery gatunki czerwonego oraz dwa gatunki białego. Nalewane do własnych butelek, za 2 euro od litra… cudowne, świeże, rześkie, prawdziwe i … okrutnie zdradliwe… Zanim jednak przejdziemy do płynnej części wieczoru, po dobrym lataniu należy się nagroda. Pizzeria L’antica Abbazia jest tym, czego pragną nasze oczy, żołądki i dusze. Właściciel naszego kempingu jest jednocześnie właścicielem pizzeri. I jest pasjonatem. Chodzi pomiędzy stolikami, rozmawia z ludźmi, jeśli trzeba ściera stoliki i zmienia obrusy, zbiera zamówienia i pracuje na kasie. I to nie dlatego, że musi. On chce. Lubi to… Pasjonujące jak wiele radości mu to sprawia. Wybieram sobie prostą pizzę z mozzarellą i pomidorami. Jest przepyszna. Pomidory pachną i smakują tak, jak u nas nie mają szans. Są świeżo pokrojone i położone na roztopiony ser już po upieczeniu. Rozmowy płyną wokół po włosku, niemiecku, nad nami po polsko-czesko-słowacku… gwar otula nas, a ciepło i pełne brzuchy powodują, że sen delikatnie skrada się zza pleców… w końcu zbieramy się do siebie. Szczęśliwie a może i nie, w drodze powrotnej przechodzimy obok placu zabaw dla dzieci. Ula, Marysia i ja w kilka sekund jesteśmy przy ślizgawce. Hop… i już śmigamy, czyszcząc lekko zmatowioną pyłem plastikową rynienkę ślizgawki. Potem każdy znajduje coś dla siebie. Dziewczyny walczą z sprężynową huśtawką w kształcie pieska czy tam konika. Slavek też chciał powalczyć, ale konik wierzgnął i pac, Slavkiem o glebę. Uśmiechy na naszych twarzach wykwitają ogromne, jak kwiaty magnolii pachnących wokół. Marian i ja dorywamy się do huśtawki dwuosobowej (takiej wagowej, gdzie na dwóch końcach się siada i odbija nogami od ziemi – ktoś wie jak to się nazywa?). Niestety dysproporcja jest duża i jestem skazana na łaskę niełaskę Mańka. Szybko jednak pochłania nas zabawa w wynajdowanie równowagi… jakie to metaforyczne! I jak pomocne w ćwiczeniach w uprzęży! Staramy się nie dotykać nogami ziemi, a jedynie balansem ciała w przód i w tył ustawić ramię huśtawki w położeniu horyzontalnym. Nie jest to proste zadanie, ale zaczyna absorbować resztę ekipy. Marysia i Ula wskakują i utrudniają (ich zdaniem pomagają) nam zadanie. Radość jest ogromna gdy choć na chwilę udaje się zatrzymać ta chwiejną równowagę. Po jakimś czasie ustępujemy pola kibicującym nam dziewczynom. Idzie im lepiej niż nam – przypisuję to lepszej proporcji mas niż w naszym przypadku. W końcu, rozchichotani zostawiamy plac zabaw i idziemy do nas. Przy namiotach już dyskusje wrą wartko wraz z upłynniającym się czasem i winem. Wieczór mija szybko i radośnie. Ja zgodnie z obietnicą po pierwszej szklance wina śpiewam. Wzbudza to wesołość i zainteresowanie. Po chwili instruktorzy zachęceni włączają się w koncertowanie. Śpiewają czeskie piosenki – głównie o lataniu :) Ja niestety nie znam żadnej o lataniu, ale nadrabiam miną. Tłumaczę też na czym polega system przyśpiewek tradycyjnych (takiego wiejskiego dogadywania sobie nawzajem na regionalne krótkie, dwuwersowe najczęściej melodie, przy którym osoba omawiana nie może się obrazić). Inni zaczynają podłapywać i też układają rymy o sobie nawzajem wyśpiewywane najczęściej niepewnym głosem. Jest wesoło, ciepło i tak dobrze… Noc długo jeszcze pozostaje nasza. Chwilami tylko myśl zaświta, że jutro będziemy niewyspani… niektórzy z nas będą mieć solidnego kaca… Wówczas na jaw wyjdzie cała zdradliwość świeżego italskiego winka… A tym czasem języki rozwiązują się, słowa stają się bardziej zrozumiałe niezależnie po jakiemu są wypowiadane. Integracja postępuje w tempie logarytmicznym.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (32)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2012-03-31 18:56
Pięknie się czyta ...jakbym była w Waszej grupie ! :)
 
BPE
BPE - 2012-04-01 19:13
zdjecia robią wrazenie :-)))
jestem pełna podziwu dla Twojej odwagi !
 
zula
zula - 2012-04-02 10:29
Podziwiam zdjęcia ... z lotu ! - piękne
 
mirka66
mirka66 - 2012-05-08 09:45
Piekne zdjecia.A jakie widoki.
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017