Geoblog.pl    keyla    Podróże    Z lotu ptaka    To nie moj dzień...
Zwiń mapę
2012
23
mar

To nie moj dzień...

 
Włochy
Włochy, Bassano del Grappa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1193 km
 
Wino naprawdę było zdradliwe i pokopało głowy co poniektórych. Ja szczęśliwie uniknęłam kary. Wiedziałam jak niską mam odporność na takie ciekawostki i wypiłam trzy–cztery lampki (w sumie szklaneczki) napitku. Wino było pyszne, lekko cierpkie i orzeźwiające… wytrawne i schłodzone temperaturą powietrza… Farbowało na ciemno wargi. Mimo wszystko jednak czuję się niewyspana i trochę wierci mnie w żołądku. Okazuje się, że inni mają podobne lub gorsze problemy. Może wino było za świeże czy tam za młode? No, w każdy razie dziś jest tak sobie z moją niezłomnością. Widzę, że miny reszty równie nietęgie. Czuję zakwasy w całym ciele – to akurat nie od wieczornej nasiadówki – i zmęczenie tak fizyczne jak i psychiczne. Przydałby się dzień wolnego… Ale też myślę o tym, że jeszcze tylko dwa dni zostały i trzeba je wykorzystać jak się uda najintensywniej. Powoli się zbieram ze sprzętem na startowisko i ustawiam się w kolejce niemrawej wraz z innymi. Wystartowałam sprawnie. Krążyłam, szukałam, próbowałam tu i tam… Dupa blada… wraz z pewnością siebie opuściło mnie też szczęście… Dziś powietrze jest też bardziej turbulentne. Rzekłabym nawet, że trochę zbyt turbulentne. Kominy, jakby za karę omijają mnie uparcie, a wariometr jak zaklęty buczy i buczy… w dół i w dół… na przekór logice, fizyce i wszystkim moim przemyśleniom na temat teorii termicznej… Piekło, szatani i beczki ze stęchłymi śledziami! Dlaczego? Dlaczego tu, gdzie powinno nosić słyszę tylko ten cholerny brzęk szybkiego opadania? Poddaję się. Po 20 minutach od wystartowania jestem na lądowisku. A dziś miało być tak pięknie i mieliśmy lecieć z instruktorami na przeloty. Dupa, dupa dupa… Na lądowisku zbieram się sprawnie i pakuję do auta. Nie martwić się – najważniejsze to się nie martwić i po prostu jeszcze raz wystartować! Moje ruchy nabierają płynności i zwinności. Coraz sprawniej ogarniam sprawdzanie linek, podpinanie skrzydła do uprzęży. Ustala mi się pewna kolejność… Dobrze. Kolejny start. Teraz powinno być lepiej! Noszenia są – widzę, bo inni latają! Coś mi niewygodnie w uprzęży. Wariometr milczy jak zaklęty, lub czasem – niby dla odmiany – brzęczy denerwująco… Próbuję kręcić komin który jakimś cudem mnie nie ominął i orientuję się co jest nie tak. Jestem krzywo w uprzęży. Prawy karabinek mam o dobre kilka centymetrów wyżej niż lewy. Cała się przesuwam w skrzywionej uprzęży. Niemożliwe! Przytrzymuję sterówki jedną ręką i staram się poprawić. Może gdzieś coś się zaczepiło. Taśmy jednak wydają się być w porządku. Oglądam skrzydło – linki dobrze, nic nie poskręcane ani nie posupłane. Nie udaje mi się nawet setki nad strat wycisnąć… Jest mi niewygodnie i niekomfortowo. Trochę się boję, że przez to jestem mniej stabilna w locie. Cóż za fatalna porażka… Idę do lądowiska. Nie da się tak latać! Znaczy się – ja nie dam rady tak latać! W miarę oddalania się od stoku powietrze łagodnieje i nosi! Nosi! Zaczynam myśleć, że może jakoś wytrzymam i polatam jeszcze… Jednak jakiekolwiek manewry w powietrzu są trudne z taka asymetrią w układzie uprzęży i masy ciała. Pół cholernej godziny. Tyle wywalczyłam przed podjęciem decyzji o lądowaniu. A przecież zaczęło nosić!!! Przysiadam na lądowisku.Całą moją uwagę przykuwa ta piekielna uprząż. Co się z nią stało? Znajduję jedną taśmę zaciągniętą bardziej. Dedukcja pomaga mi wywnioskować, że podczas montowania radia musiałam jakoś pociągnąć nieświadomie za tą taśmę i to ona – skrócona maksymalnie spowodowała tą niewygodę. Wyrównuję co i jak uważam. Pakuję się do auta po raz trzeci tego dnia i po raz trzeci jadę na startowisko. Znów płynne i pewne ruchy. Proszę chłopaków o sprawdzenie uprzęży. Według nich jest dobrze. Startuję. Odrywam się od ziemi z nadzieją, jakiej dawno nie miałam. Czuję, że udało mi się poprawić uprząż. Ale czję też, że muszę ją ze Slavkiem dopasować bardziej. Odbijam na prawo. Jest już popołudnie i na pewno przy prawym kotle coś będzie nosić! Nie mylę się. Nosi. Tyle, że do noszeń dziś gratisowo dorzucono telepanie w trzech wymiarach. Uciekam na chwilę z noszenia żeby się ogarnąć. Okazuje się, że przy silniejszych turbulencjach trzymam niemal kurczowo taśmy przy karabinkach łączących skrzydło z uprzężą. To nic. Tego się na pewno oduczę. Obserwuję co robią inni i gdzie latają. Wracam nad prawy kocioł, gdzie były noszenia. Mam jakieś 300-400 metrów nad start. To już coś. Może jak się postaram to uda mi się z Tomaszem polecieć? Trzęsie i rzuca mną na wszystkie strony. Trochę jakby mnie ktoś do wirówki wrzucił. Lub też do wytrząsarki na piasek… w pewnej chwili niespodziewanie wypluwa mnie z noszenia. Na tyle nierówno, że tylko przednia połowa dostaje z góry czapę z powietrza gnającego w dół i tworzącego tak zwane duszenia. Nim się orientuję co się dzieje, zamyka mi komory wlotowe, skrzydło traci siły nośne, mięknie, składa się… widzę je nie nad sobą ale przed sobą. To nie dobrze! Nim zdążyłam to pomyśleć, skrzydło na dokładkę złożyło się w pół po szerokości. Co robić? Puszczę ręce! To sprzęt dla początkujących! Na pewno wyjdzie samo! Taka figura to frontsztal, zwany w skórcie frontem. Dla obeznanych ludzi bułka z masłem. Dla mnie – katastrofa i dusza na ramieniu. Moje przemyślenia sprawdziły się. Skrzydło samo wychodzi z tego galimatiasu i po chwili już twardnieje nad głową, odzyskując siły nośne… leci dalej… uciekam z tego wariatkowa! Odlatuję przed stok, gdzie nie ma aż takich turbulencji. Przez radio informuję chłopaków, że nie lecę dziś na żaden przelot. Nie ma bata! Rozumieją. Krążę chwilę tu i tam… po 40 minutach szarpania się z powietrzem i samą sobą znów witam się z zieloną i miękką trawą lądowiska. Dziś jak widać nie mój dzień! Cierpliwie filmuję lądowania innych z grupy. Z ziemi pięknie się obserwuje poczynania naszej i innych ekip.
Wiem już na pewno – wino nie służy mi w lataniu. Nawet w małych ilościach. Za to w małych ilościach sen na pewno przeszkadza. Dziś muszę się wyspać, żeby nie zmarnować soboty!!! Wiem też, że czasem po prostu jest zły dzień. Ten taki właśnie jest. Jest mi smutno, że byłam dziś najsłabsza i najgorsza w grupie, nawet jeśli drugie - przymusowe lądowanie nie do końca zależało ode mnie! Chłonę widok skrzydeł tańczących nad stokiem. Odprężam się. Jeszcze przecież tyle latania w życiu przede mną! Ten jeden dzień jest jak domek widziany z kilometra nad ziemią. Maleńki i stanowiący zaledwie ułamkową składową całości! Zatem głowa do góry, nos w chusteczkę i dalej na przód! Dziś to już tylko na przód na kemping, na obiad i do spania. Jak małe, grzeczne dziecko zasypiam po 21.00 … nawet nie wiem kiedy i jak… po prostu odpływam otulona ciepłem śpiwora…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2012-03-31 19:01
...widocznie potrzebny był wypoczynek po ostatnich dniach i emocjach !
 
mamaMa
mamaMa - 2012-04-03 11:13
Latanie lataniem, ale jakie fajne warkoczyki!
 
BoRa
BoRa - 2012-11-13 19:04
skomentuje ten wpis jednym słowem - bosko!
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017