Wyspałam się jak nie wiem co. Szybka kąpiel – brrr… znów w zimnej wodzie! – i już gotuje się śniadanko… Mmmm… pycha! – kuskus z jakimś gorącym kubkiem. Prognozy na dziś nie są zbyt obiecujące… Ale na razie wygląda to nawet całkiem fajnie. Może prognozy się nie sprawdzą? Proszę Slavka o pomoc w wyregulowaniu uprzęży, żeby była wygodniejsza i bardziej stabilna, żeby bardziej przylegała do tyłka i dawała więcej komfortu. Podwieszamy mnie na specjalnie do tego przygotowanym ramieniu metalowym będącym na wyposażeniu kempingu (oni tu wiedzą po co ludzie przyjeżdżają!) i po dyskusjach, ciąganiach za popruchy a sznurki (czyli za taśmy i linki) Slavek mówi mi: „sprzedaj ją póki jeszcze dobrze wygląda i kup inną – ta jest za duża. Ale może dla ciebie każda będzie za duża bo ty jesteś mała. Jesteś krótka”. Wspaniale… to mnie chłop pocieszył… Zobaczę jednak jak się będzie teraz latało. Jedziemy zgodnie z rytmem dziennym na startowisko około 10.00. Nad górą zaczyna się kłębić biało-siny ogrom. Burzowa chmura. O nie! Czeskie chłopaki pozwalają jednak jeszcze startować. Powietrze zagarnia mnie łapczywie i rozchwianie. Czuję się inaczej na wyregulowanej uprzęży. Wszystko jest inne. I ruchy skrzydła wydają się inne i sama uprząż inaczej pracuje. Będę musiała się jej od nowa nauczyć teraz. Luzik – dam radę :) Ale faktycznie czuję większy komfort – siedzisko przylega ciaśniej i pewniej do mnie. Jak trzęsie to nie mam już odruchu chwytania się za taśmy żeby nie wypaść. Ale super! Pozycja bardziej siedząca niż leżąca też na plus. Tak zaaferowałam się nowymi doznaniami, że dopiero po chwili dociera do mnie, że nie słyszę za bardzo tak miłego uchu pikania wariometru. Hmm… lecę tam, gdzie inni. Jeśli oni kręcą komin to ja też będę mogła. Przyglądam się przysadzistemu potworowi, który rozlewa się szerzej i szeerzej… trochę mnie przeraża i fascynuje jednocześnie. Jego wysokość zwiększa się z każdą chwilą.Pytam chłopaków, czy nadal można tu latać. Odpowiadają, że przed stokiem tak. Nad nim nie. Wlokę się po stoku i próbuje znaleźć te cholerne noszenia. Gdzie się te piekielniki podziały? W berka ze mną graja czy jak? Jakoś słabo mi się udaje. Szlag by trafił! Ciut-ciut… ledwo ledwo… i dupa… uporczywe, drażniące ucho buczenie wariometru - informujące natrętnie o duszeniu - nie cichnie. Piekło, szatani, i inne takie! Grawitacja i powietrze pędzące w dół szyderczo wciskają mnie niżej i niżej. Ich złośliwy chichot świszczy pomiędzy linkami. Niestety – dziś przegrałam walkę z termiką. Omijały mnie kominy jak mogły… smutno mi. Na lądowisku jestem niespełna pół godziny po starcie. Patrzę z zazdrością na innych – wciąż jeszcze w powietrzu. Wysoko, wysoko, tam, gdzie noszenia. Na tle ołowianej i coraz bardziej napompowanej chmury. Piętnaście, może dwadzieścia minut później w radiu trzeszczy głos Slavka: wszyscy do lądowiska. Nad naszymi głowami rozgrywa się cudowny spektakl. Dziesiątki skrzydeł niczym motyle barwne krąży, opada, przelatuje i dąży wytrwale do jednego celu – do gruntu. Powietrze coraz bardziej niebezpieczne. Do uszu naszych dociera cichy pomruk. Jest coraz gorzej. Sporo skrzydeł jeszcze w powietrzu. Jak liście opadają szybciej i szybciej ku bezpiecznej trawie. Pomruki są coraz intensywniejsze i częstsze. No trudno – dziś latania nie będzie. Pomagam Marianowi złożyć skrzydło zanim zamoknie, bo wylądował ostatni. Zbieramy się do samochodów. Szybko zapada decyzja – jedziemy zwiedzać Bassano del Grappa. Niech chociaż coś z tego dnia będzie. Podziwiamy ze zdumieniem jeszcze kilka skrzydeł, które jakby w amoku nadal są w powietrzu. Wycofały się na przedpole burzy ale bezsensownie balansują na krawędzi… Oby bezpiecznie dotarli do lądowiska. Kolejny, głośny i wyraźny pomruk utwierdza nas w przekonaniu, że bardzo ale to bardzo chcemy dziś zwiedzać okoliczne miasteczko i zakupić w nim prezenty i pamiątki dla bliskich do domów. Bassano del Grappa jest stare i trochę podupadłe. Tak myślę. Jest sporo fajnych, zabytkowych i mocno sfatygowanych budynków. Szkoda – mogłyby się pięknie prezentować. Ale z ulgą zauważam, że niektóre z nich zaczynają obrastać rusztowaniami i remontowymi ekipami. Super – zasługują na to. Szwędamy się bez większego ani mniejszego celu. Udaje mi się ku mojej wielkiej uciesze kupić magnesy na lodówkę! Wspaniale! Szwędanie zaczyna przybierać formy zajęć w podgrupach. Jedni poszli na lody i kawę pod parasole, inni gdzieś zawędrowali i zniknęli z oczu… Od jakiegoś czasu – od wczoraj, a może wcześniej? – trzymam się z Marianem. Często naszym dopełnieniem jest Jarda. Ciągle mamy o czy rozmawiać. Marian po słowacku, ja po polsku, Jadra po czesku. Czasem mieszamy i tworzymy nowe słowa. Ale nie mamy najdrobniejszych kłopotów z komunikacją. Buzie nam się nie zamykają. Ręce też czasem idą z pomocą niewprawnym słowom i koślawym zdaniom. Na zwiedzaniu marian i ja trzymamy się blisko, Jarda znika z resztą czechów. Zagadani idziemy tam, gdzie wydaje się nam idzie reszta, spory już kawałek przed nami. Co chwilę przystajemy, podziwiamy coś czy wsłuchujemy się w dźwięki akordeonu dodającego uroku małym kolorowym uliczkom. Niespodziewanie gubimy resztę grupy. Jakoś nie przejmujemy się tym zbyt intensywnie i wyruszamy na podbój miasta. Wcinamy pyszne owocowe lody (takie prawdziwe, z kawałkami owoców w środku!). Bez namysłu zakręcamy w lewo, prawo, prawo, lewo… i jeszcze kilka razy… Pytam się go lekko zdezorientowana czy wie gdzie jesteśmy. „Nie, a ty?”… Też nie… Jednak oboje pokazujemy zgodny kierunek, jaki naszym zdaniem powinniśmy obrać, żeby dotrzeć do samochodów. Dobrze chociaż, że tyle! Nasze intuicje nas nie zawiodły. Docieramy do aut przed innymi. Powoli zbieramy się wszyscy i można oddać się szałowi zakupów w lokalnym markecie, gdzie nabyć można prezenty kulinarne i inne takie. Super! Jeszcze czekolada dla brata i będę gotowa na powrót do domu. Oczywiści utykam przy chłodni z serami. Oczywiście biorę jakieś ze sobą. I jeszcze oliwę i jeszcze czekolady… Okazuje się, że całkiem sporo „pamiątek”… A co tam! Raz się żyje! Po obkupieniu połowy marketu pakujemy się z brzęczącymi i wypchanymi różnościami siatami do samochodów. Jeszcze tylko przystanek przy naszym lokalnym sklepiku – trzeba zaopatrzyć się w trunki należyte na wieczór i w pieczywo na rano… ja dodatkowo dokupuję kartki pocztowe (czym zarażam połowę naszej gromadki) i już ot… można przejść do wieczornych zadań specjalnych. Ostatnia noc na kempingu. Otwierane są puszki z piwem, butelki z winem, parzona jest herbata, kawa… robiona jest kolacja. Siadamy w wielkim kręgu plastikowych krzesełek. Dyskusje dość szybko przybierają formę ciaśniejszych pogadanek w grupkach tematycznych. Siedzę między Marianem i Jardą i każdy po swojemu opowiada różne ciekawe historie podróżniczo-latająco-życiowe. Nasza gromadka zaczyna się rozrastać i powiększać. Dyskusje płyną długo pod spokojnym już wieczornym niebem. Nawet gwiazdy przysłuchują się uważnie tej mieszaninie języków. Czasem wybuch śmiechu odwraca uwagę innych od tematu przez nich podjętego. Dziś przechodzimy na czas letni. Ukradną nam jedną godzinę spania. Ale to drobiazg. W sumie szybciej będzie się wstawać na latanie :) Impreza tym razem nie zażarła tak jak w czwartek. Powoli ludzie wykruszają się i idą spać. Na placu boju pozostaje niezłomna dwójka: ja i Marian. „Chce ci się spać?” … „Nie, a tobie?”… „Też nie…” … „To może idziemy na miasto?”… „A jak nie polatamy przez to jutro?” … „Polatamy, polatamy… napijemy się kawy czy herbaty i wrócimy”… „No dobra…” I tak to sobie poszliśmy. Po dłuższej chwili snucia się niemal pustymi uliczkami Semonzo dostrzegamy palące się światła w jednym z lokalnych barów. Wspaniale! Wchodzimy do środka pod bacznymi spojrzeniami już bytujących tu klientów. Jak się okazuje to sami lokalesi. Zasiadamy przy stole. Marian oczywiście piwo, ja herbatę.Właściciel nie do końca pojmuje jak można w sobotnią noc pić herbatę i próbuje przenieść moje tory myślowe na piwo albo grappę. Jestem nieustępliwa. Wypiłam dwie szklanki wina na kempingu i jak wymieszam to na pewno jutro nie polatam. Klimat miejsca urzeka i wciąga. Obok nas siedzi dwóch panów i przy kieliszkach grappy (lokalny bimber na wyschniętych winogronach) rżną w remibrydża. Staram się jak mogę mojemu kamratowi objaśnić reguły gry. On rozweselony kolejnym piwem i proponuje żeby się do nich dosiąść. Wybijam mu ten pomysł z głowy. Dalej grupa młodzieży głośno i zdecydowanie wesoło dyskutuje nad nieznanymi mi (z powodu braku znajomości włoskiego) sprawami. Dalej starsi siedzą i cichcem rozmawiają. Właściciel uwija się między barem a siedzącymi, przegadując się z klientami i komentując przebieg gry karciarzy. W dyskusje włącza się pół baru. „Kasia, a dasz se jedno pivo?” – słyszę kamrata. „Nie, nie chcę, bo jutro nie polatam” … „To może grappu se dasz?” … „Nie, bo tym bardziej nie polatam” … „Ano…” Rozmawiamy dalej, robiąc ukradkiem zdjęcia panom i knajpie. Nad barem ustawione są kufle z imionami stałych bywalców, czyli tak zwanych „mebli”. Uśmiecham się do siebie, a moje rozmyślania przerywa znów kamrat: „Kasia, a może dasz je jedno pivo?” … „Nie, bo nie polatam. Herbata jest dobra” … „A może grappu?” … „Marian, nie polatamy jak będzie grappu” …”Ano...” … Milczymy chwilę przyglądając się przyglądającym się nam włochom. Chyba trafiliśmy w fajne miejsce bo nie ma tu żadnych turystów (buhaha) i można docenić ten specyficzny koloryt miejsca i ludzi. „Kasia, a może dasz se jedno pivo?”... „Mmggrvvrr… nie bo jutro nie polatam”…„A może grappu se dasz?”… ”Ggrrwwrrmmggrr… nie bo nie polatam i ty też nie polatasz jak se dasz grappy…” … „Ano…” … W końcu Maniek dopija drugie piwo i udaje mi się namówić go na powrót i pójście spać. Lekkim (trochę nazbyt) krokiem kamrat mój bieży przez miasto w nieznanym bliżej kierunku. Pytam, czy wie gdzie idzie i gdzie jest kemping. „Nie, a ty wiesz?” … Mniej więcej. Ale to małe miasteczko, więc na pewno nie będzie kłopotu. Północ już za nami. Czas spać bo jutro na pewno będzie dramat! Docieramy nawet sprawnie do namiotów. Staramy się mówić ciszej, żeby nie obudzić innych. Jak na złość zabrnęliśmy w jakiś wciągający temat i stoimy nad głowami śpiących i deliberujemy. W końcu zdecydowanie i z rozmysłem mówimy sobie dobranoc i każde idzie do swojego małego domku. Ja muszę się nieźle nagimnastykować, żeby nie obudzić mojej współlokatorki Uli. Jest to o tyle skomplikowane, że głowa jej jest w miejscu zamka i chcąc nie chcąc szturcham ją kilka razy i budzę. Szczęśliwie szybko zamyka oczy dalej. Słyszę jak lekko zbyt rozległy w swoich ruchach Marian robi raban jakimiś klamotami. Uśmiecham się i zakopuję w śpiwór (czyli po słowacku spacak). To będzie musiało być bardzo dynamiczne i efektywne spanie, tej nocy… Oby choć troszkę się wyspać! Świerszcze robią mi pod górkę jak mogą… zawzięły się bestie dziś wybitnie. Po chwili do orkiestry dołącza nadgorliwy kos… niech go w beczce ze smalcem utopią!… Długo czekam aż sen pozwoli nie słyszeć…