Dotarliśmy do Frydka-Mistka około czwartej nad ranem. Tu ostatecznie rozstajemy się grupą i każdy wraca do swojej, jakże czasem niepojętej dla drugiego rzeczywistości. Pisania programów, uczenia się, pracy w banku, nic-nierobienia, projektowania architektury… każdy w głowie nadal będzie miał Bassano i to wspaniałe uczucie towarzyszące lotom. Tego nie da się po prostu odwiesić na haczyk po powrocie do domu. To musi zwietrzeć z umysłu i krwi jak dobry alkohol… którym trochę wszyscy nadal jesteśmy upojeni. Rozpakowanie bagaży, pożegnania, wymiana adresów, telefonów… Znów pewnie utrzymać uda się zaledwie kilka z nawiązanych kontaktów… ale mam cichą nadzieję, że plan na wspólny wyjazd we wrześniu wypali i że pójdziemy! Razem, znając się już trochę i wiedząc jak ze sobą współpracować żeby było dobrze. Z Pavlem robimy małe zakupy i docieramy do domu. Szklaneczka whisky (brrr, ale cóż), długie mimo planów rozmowy… Pavel w którymś momencie zaczyna do mnie mówić po czesku. On tego nie zauważa, ja dopiero po chwili… integracja była tak silna przez te kilka dni, że języki czeski, polski i słowacki zaczęły przenikać się i zlepiać w jedno. Dużo się nauczyłam i sama zaczęłam mieszać wszystko razem. Miło mi słyszeć śpiewną, dziecinną dla nas mowę czechów. Bardzo ale to bardzo ją polubiłam. Tak jak i słoweńszczynę (jak mówią o niej słowacy). Słucham zatem Pavla i smucę się troszkę myśląc o tym, kiedy znów usłyszę ten język… Idziemy w końcu spać. Jest już jasno. Po kilku godzinach spania już nie mogę. Wstaję, biorę gorącą kąpiel w wannie – jak cudownie! – i oglądam i przygotowuję do wysłania innym zdjęcia. Czekam cierpliwie aż Pavel się wyśpi. W końcu wstaje. Jest trzynasta. Ogarniamy się wciąż rozmawiając o wyjeździe i o tym jakie skrzydło mogłabym kupić sobie po moim Dudku, po czym mkniemy jak na skrzydłach właśnie po Monikę. Pavel jest widocznie poruszony tym, że zaraz zobaczy najbliższą sobie istotę. Krucha i delikatną dziewczynę dającą mu siłę na każdy dzień. Uwielbiam na nich patrzeć – na ich czułości i to jak na siebie patrzą. Jest w tym tyle magii. Wieczór spędzamy w domku już wspólnie, jedząc odgrzaną i przywiezioną specjalnie z Bassano pizzę, popijając odrobinę włoskiego regionalnego wina rozlanego z kranika do trzylitrowego małego baniaczka… ot, włoski wieczór. Pokazuję Monice zdjęcia i filmiki z wyjazdu. Jest zachwycona i tym smutniejsza, że jej złamany łokieć na jakiś czas uniemożliwi jej latanie. Mi też trochę smutno, bo bardzo chciałabym z nią polatać! Pavel pozwala nam się nagadać, cierpliwie zostawiając nas same i pocieszając się towarzystwem baniaczka. Nie wiem kiedy i jak, ale chyba w pół zdania zasypiamy z Monią. Pavel niczym sen zakrada się cichcem niezauważony ani przeze mnie ani przez Monię. Jutro trzeba już jechać. Jaka szkoda…