Pobudka o 6.50. Niechętnie ale ze świadomością, że trzeba wstaję. Trochę mnie dziwi to, że jest łóżko, pokój… że nie będzie o 8.00 odprawy i że nie będzie latania… Niby tylko pięć dni siedzieliśmy na kempingu mając ustalony cudownie rytm dnia podzielonego na trzy proste etapy: śniadanie i przygotowanie, latanie oraz relaks wieczorny. I mimo, że to tylko kilka dni, ten rytm szybko wszedł w krew i nadal w niej tętni… wpadając w dysonans z rzeczywistością. Wpakowanie się do busa okazało się dziecinnie proste. Kierowca uprzejmy nie marudził na ilość bagażu. Nawet odwiózł pod PKS (a przystanek końcowy to PKP) wraz z kilkoma innymi zainteresowanymi pasażerami. Chwila przerwy – odczuwam wyraźny chłód po wygrzaniu kości w Bassano. Pytanie dyżurnego ruchu o to, z którego peronu odjeżdża Polski Bus spotyka się z niesamowitym zdziwieniem nad ilością moich bagaży… No fakt – trochę tego jest… uśmiecham się tylko i ponawiam pytanie o peron. Zjadam kanapkę na śniadanie w rześkim Katowickim powietrzu i chwilę później pakuję się do autobusu. Znów nie ma kłopotu z kierowcą – tylko zdziwienie kolejne jak ktoś takich gabarytów może podróżować z taaakimi bagażami. No, jakoś może. Potem to już nuda. Przesiadka w Warszawie na kolejny autobus do Gdańska, w Gdańsku przechwycenie do samochodu i wizyta u znajomego na herbacie… no i dotarcie do domu o bliżej nie określonej godzinie. Na razie mam godzinę jeszcze w autobusie. Nie jestem zmęczona. Tylko trochę rozbita nadal panującym dysonansem między moim wnętrzem a zewnętrzem, czyli rzeczywistością. Smutno mi trochę, że tak szybko minął czas cudowny i pełen euforii. Może nie polatałam bardzo dużo, może nie wykorzystałam w pełni możliwości… ale zrobiłam tyle ile w danej chwili mogłam. Jeśli pojadę za rok czy pół na pewno będę umiała więcej i lepiej wykorzystam jeden z piękniejszych darów natury – noszenia na stokach gór:)
Gdzieś na skraju świadomości nadal słyszę przyjemne popiskiwanie wariometru, a każdy szum i gwizd wiatru wydaje mi się tym, który słychać na linkach gdy jest się wysoko, wysoko, a horyzont ukazuje coraz to nowe obrazy… Tak jak powroty z podróży zawsze były trudne, szczególnie te szpicbergeńskie, tak i powrót z dobrego wyjazdu na latanie jest trudny, jeśli nie nawet trudniejszy. Nie wiem czy dla wszystkich, czy tylko dla początkujących, czy po prostu dla mnie?... Uciążliwy ból wewnątrz mnie zżera i nie daje spokoju… Z czasem pewnie wygaśnie i pozwoli normalnie funkcjonować. Aż do następnego wyjazdu…Oby jak najszybciej!