Poranek. Wiem, że ostatni. Ostatnie tu śniadanie, herbata z miodem w metalowym kubeczku w serduszka, ostatnie godziny w słońcu pozwalającym na szaleństwo chodzenia w sandałach i koszulce na ramiączkach w drugiej połowie października. Szczecin wyjeżdża nie żegnając się z górą. Z nami i owszem. My postanowiliśmy nie wyjeżdżać z Bassano w angielskim stylu.
W południe wszystko gotowe, spakowane i czeka w namiocie. My za to pakujemy się do auta i jedziemy znów na Cimę. Andrzej postanowił dziś zrobić nam prezent i być tylko kierowcą. Możemy startować i nie martwić się o auto. Widoki jak zwykle zapierają dech, ale tym razem zapadają głębiej. Przecież widzę je po raz ostatni. No, mam nadzieję, że nie po raz ostatni w życiu, ale nie prędko znów je ujrzę...
Czekamy. Jak co dzień siadamy na trawie, obserwujemy niebo, chmury, kierunek wiatru i zachowanie innych pilotów. Wspominam sobie pierwszy, niepewny dzień gdy tłum mnie tak bardzo przerażał. Pamiętam też następne dni, gdy uczyłam się rozpoznawać moich muszkieterów w powietrzu i wiedzieć gdzie kto jest. Nie zawsze się udawało. Uśmiecham się do wspomnień krążenia kominów z Mikołajem czy ze Spokojniakiem. To naprawdę fajne windować się do góry z kimś kogo się zna. Przed oczami staje mi też bardzo nowoczesna i zwinna lotnia, która dołączyła do mnie, krążąc szerzej ale też razem ze mną. Przymykam oczy przypominając sobie krzyk sokoła dobiegający gdzieś z doliny nad którą krążyłam... jego sylwetkę, gdy znalazł się tuż obok mnie... tak, że mogłam policzyć pióra na jego grzbiecie... spojrzenie jego bystrych oczu i zamierzony lot razem ze mną... jego znudzenie tak dużym i zbyt statecznym stowrzeniem jak ja i zwinne odejście głębiej w dolinę... kolejny krzyk w mglistym powietrzu... I ten sam sokół spotykany co dzień nad "naszą" doliną... to jedno z piękniejszych doznań... być w powietrzu obok ptaka... niesamowicie poruszające...
Tyle wspomnień... blask słońca przebijającego się przez chmury, mój wlot w chmurę i biel gubiąca moją orientację w przestrzeni w kilka zaledwie sekund, pokrzykiwanie do siebie z chłopakami gdy leci się obok, radość na lądowisku że się udało! i że grupą można będzie zjeść kolację... smak chłodnego wina cierpko obmywającego podniebienie... zapach wygrzanej w słońcu trawy i donośne cykanie świerszczy... Te opowieści chłopaków o innych wyjazdach i radosne oczekiwanie na startowisku...
Wymieniać mogłabym jeszcze pewnie długo, ale czas już. Czas ostatni raz oderwać się od ziemi i polatać... Oddycham miarowo i spokojnie. To nic, że to pożegnanie. Przecież jeszcze tu przyjadę! spoglądam na skrzydło za mną, poprawiam się i zaczynam biec. Szybko i sprawnie skrzydło wstaje nad głowę, kontroluję je spojrzeniem i po trzech kolejnych krokach jestem już w powietrzu... Czuję jak ono mnie zachłannie porywa i pochłania. Pozwalam mu na to z radością! Cieszę się każdą chwilą tego ostatniego lotu. Może przez tą melancholię która wypełnia ukradkiem ciało i umysł, wszystko czuję dogłębniej i intensywniej?... balans ciałem w uprzęży, każdy ruch skrzydła i momenty, w których wchodzę w noszenia... wszystko to tak pełne i wyraźne... i dające tyle energii...
Moje radio rozładowało się do imentu zaraz po starcie. Zatem w eterze cisza. Błoga i pozwalająca na bycie sam na sam z powietrzem. Cudowne uczucie i cudowny dźwięk...cisza w powietrzu ma trochę w sobie z ciszy na lodowcach... szeptem zakrada się do ucha i nuci cicho piękne pieśni...
Udaje mi się długo utrzymać wysokość ponad 1000m. Lecę w związku z tym trochę inaczej niż wcześniej i to daje dodatkowy zastrzyk radości. W pewnym momencie zastanawiam się nawet, czy nie polecieć na górę obok... i już, już... prawie... ale dostrzegam zarys znajomy skrzydła bardzo nisko pode mną... Mikołaj... nie możliwe! Smok już w parterze? co zatem robię ja tu, tak wysoko? obserwuję kątem oka czy uda mu się wgramolić po grani spowrotem.... jednak nie... postanawiam polatać jeszcze chwilę i absolutnie nie lecieć na tą samą górę:) Patrzę na czas. Już późno. Jeśli mamy jeszcze dziś zjeść obiad, zapakować auto i jechać to trzeba na lądowisko. Z pewnym ociąganiem odrywam się od komina i zmierzam ku lądowisku. Godzina. To też bardzo ale to bardzo przyjemne pożegnanie... Lądowanie ostatecznie wycisza emocje i tylko odrobina smutku która wyciekła, rozlewa się cichcem gdzieś w środku... Nic to... jeszcze tyle lotów przede mną...tylko jak wrócić teraz do zwykłej codzienności bez bycia w powietrzu? Jeszcze z tej perspektywy wydaje mi się to niemożliwe... robimy z chłopakami pamiątkowe zdjęcie na lądowisku - nawet Kazimierz i Krówka łapią się na fotkę! w końcu dzielnie ze mną latają za każdym razem!
Po obiedzie wyjazd i cudownie odnaleziona winiarnia... przypadkiem i całkowitym zbiegiem okoliczności... dwadzieścia gatunków win w kranikach, do których można podejść z kubeczkiem od pana właściciela i każdego wina spróbować... jakby tak zaliczyć każdy kranik to odlot murowany... Ja skupiam się na szczepie cabernet i mam i tak kilka kraników do przetestowania... ostatecznie trzy litry wina lądują w moim bagażu, a ja jestem dziwnie wesoła i wyluzowana:) Wspaniale! Około godziny osiemnastej wyruszamy ostatecznie do domu. Ciekawe, czy i w drodze powrotnej będziemy mieć jakieś przygody dzikie i niespodziewane? Mam jednak cichą nadzieję, że nie...
Nostalgia znów swędzi pod skórą i odwraca wzrok ku górom, pozostawianym coraz dalej za naszymi plecami... zapada powoli zmierzch...
Do zobaczenia...