Wyjechaliśmy z Katowic niemal planowo, chwilę po ósmej. Sugerowana trasa – na Zwardoń, a potem przez Słowację na Węgry. No dobrze – zaufam temu elektronicznemu gadającemu kawałkowi technicznego postępu. Moje zaufanie jednak było pomyłką. Zaliczyłam kilka sprzeczek z tymże urządzeniem, ja bez mapy twierdziłam, że powinniśmy jechać na Bratysławę. Ale po spojrzeniu pobieżnym założyłam, że może się mylę. Bratysława ciut w inną stronę – trochę bardziej na południowy zachód. No to drogą wyznaczoną przez maszynkę. Droga i owszem, malownicza, mijaliśmy mój ukochany Stranik (na którym pierwszy większy zlot i lot udało mi się zrobić), ale… wciąż jakimiś opłotkami, wciąż za jakimś TIRem przez góry i dolinki, z prędkością 30-40 km/h… jechaliśmy przez tą Słowację i jechaliśmy… Mijały godziny a my nadal w Słowacji. To jednak jakiś ogromny bezmiar jest – ta zdawałoby się niewielka kraina. W końcu upragnione Szahy i przejście graniczne. Od wyjazdu z Katowic minęło ponad sześć godzin. Czy wspominałam już, że Słowacja to ogromny kraj?... Poirytowana kolejnymi sprzeczkami z nawigacją, na słowackiej stacji benzynowej kupuje samochodowy atlas Europy. I niech się buja to urządzenie! Mogę na bieżącą kontrolować jego pomysły. Co też robię i kilka razy na reszcie trasy jedziemy wbrew woli ustrojstwa, które jeszcze przez kilka-kilkanaście dobrych kilometrów próbuje nas zawracać i namówić na zmianę planów. Nic z tego! Niedługo po wjechaniu do Węgier zmieniamy stację radiową. I humory w pięć sekund się poprawiają! Nie dość, że witają nas ognistym czardaszem, to jeszcze węgierska mowa spikerki radiowej! Chryste Nazareński – to przecież nie możliwe, żeby był to prawdziwy język! Drogi… poprawiają się drogi! Mimo, że nadal krajówką to jednak w lepszym stylu. Chwilę później już autostrda! Gdyby z Żiliny na Bratysławę pojechać to od dawna byłaby autostrada…. Ale widać, miało być tak a nie inaczej. Przynajmniej przekonaliśmy się jak piękna i zróżnicowana potrafi być Słowacja. Za Budapesztem zmieniamy się i ja siadam za kółko. Oczywiście nie tak od razu… najpierw musi być gulasz i herbata. Ja oczywiście za gulasz dziękuję i raczę się zupą serową. A czy ktoś ma świadomość że węgierski serwis to szerwis, a na przygranicznych drogach lokalnych szą szame szerpentyny? Ognista muzyka płynie i zmienia się z czasem w bałkańskie rytmy serbskiej muzyki tradycyjnej. Im późniejsza godzina, tym lepsza muzyka… Zatem może lepiej nocą podróżować? W Serbii budzą się też wspomnienia wyjazdu do Grecji na rowery. Trasa w znacznej części ta sama. O, tu mijamy stację na której zatankowaliśmy felerne paliwo do bambuniowozu, ooo… a tu miejsce, gdzie auto się już sypnęło i zbieg okoliczności i ludzi będących w odpowiednim miejscu i czasie pozwolił nam na szczęśliwy finał tej przygody (patrz: Ellada – rowerowa ballada na Nowy Rok, z przełomu grudnia 2008 i stycznia 2009). Wspomnienia płyną, dzika serbska muzyka też. Serbia to kraj zimą pachnący palonym plastikiem, spalanymi starymi szmatami i innymi obrzydliwościami… Czasem ten smród widoczny w postaci mgły ściele się gęsto i zatyka dech w piersiach poprzez wentylację w samochodzie. Po wielu godzinach jazdy mamy za sobą też i Serbię. Z okolicy miejscowości Nisz odbiliśmy na Sofię. Czasem znaki są takie, że da się dojechać, a czasem że nie. Zatem gramy w ruletkę. Droga wiedzie niespodziewanie przez malownicze, skryte już w ciemnościach i mgle skaliste góry. Czasem, oświetlone księżycem, ukazują zalotnie swoje kształty spod mglistych woalek. Kuszą i zachęcają, żeby wracać tamtędy za dnia… Skaliste urwiska, tunele przez wnętrza gór i ogromny bloki skalne, które lata temu oderwały się i przycupnęły gdzieś na stoku. Księżyc świeci lekko złotym, a nie srebrnym światłem nadając całości bajkowego klimatu. Jak bardzo chcę wracać tędy i zobaczyć w świetle dziennym tą magiczną krainę wnętrza gór… Na nocleg zatrzymujemy się około pierwszej w nocy. Gdzieś, niezbyt daleko od granicy bułgarskiej. Już na łonie unijnym. Przed oczami wciąż zwinny kształt przyczajony przy drodze, który uciekł nim zdążyłam się przyjrzeć uważnie… wyglądał jak ryś… Śpimy w aucie, bo tak szybciej, a i namiotu nie ma jak rozłożyć za bardzo… Przed oczami nadal zwinna sylwetka chyba-rysia… uch, ale to był męczący dzień… Z ogromną Słowacją, węgierskim gulaszem i ognistą muzyką w radiu… To pierwszy już prawdziwie podróżniczy dzień… Podróż powoli przyzwyczaja się do nas, a my do niej. Oswajamy się i zaprzyjaźniamy ze sobą… i już wiem… jak zawsze największym trudem i bólem będzie rozstanie, gdy czas nadejdzie…