Pobudka o 6 rano, czyli o 5 naszego czasu. Półprzytomne próby doprowadzenia się do pozycji wertykalnej, zakończyły się po dłuższej chwili sukcesem. Objedzona po wczorajszej obiadokolacji nadal nie mam ochoty jeść, no i pora mordercza trochę. Zbieramy się w dalszą drogę. Trasa na dziś – dotrzeć w okolice Istambułu. A co! Same miasto mało nas pociąga, bo żadne z nas nie jest fascynatem architektury, muzeów i sklepów. Dziuńka wytycza nam trasę do przejścia, o którym nie pisze w przewodniku… nawet na mapie zaznaczone jest lekko kaprawo, nie ma żadnej miejscowości do której można by je odnieść. Ale jedziemy! Czasem droga jest koszmarna i dziurawa, tak, że mam ochotę zawrócić, ale nie poddajemy się. Oczywiście większość trasy pokonywana jest w mgle jak mleko i tyle mamy z podziwiania krajobrazu, co zarys przydrożnych drzew. Takie życie… Ostatecznie – ku naszemu zachwytowi docieramy do niezatłoczonego, ale działającego z całą pewnością przejścia granicznego. Panowie granicznicy bułgarscy bez większych przeszkód pozbywają się polskich obywateli zakłócających im ewidentnie spokój w pracy. Życzą jeszcze powodzenia i zamykają ostatecznie okienko. Tureccy panowie już są bardziej zdyscyplinowani. Oglądają kilkanaście razy paszport Seweryna – wiza, którą ma wklejoną jest dziwna, inna i absolutnie wykraczająca poza ich przyzwyczajenia. Mnie odsyłają grzecznie do biura w celu zakupienia wizy, natomiast Seweryna paszport oglądają po raz dwudziesty z tym samym nabożnym skupieniem. W końcu, po wysłuchaniu dwukrotnie naszych wyjaśnień w sprawie wizy jednokrotnego wjazdu, najprawdopodobniej dzwonią gdzieś, po czym przybijają ogromną pieczątkę że wydała to ambasada w Warszawie, robią szlaczek jak dzieci w przedszkolu i zadowoleni – nie wiem czy bardziej z pieczątki czy ze szlaczka – oddają nam dokumenty. Kolejna przeprawa jest z autem. Dwukrotnie sprawdzane są papiery oraz fakt, że jestem drugim współwłaścicielem auta. Gdyby nie fakt, że jestem wpisana w dowód rejestracyjny, byłyby spore kłopoty. W końcu i to załatwione. Punkt zabawy numer trzy to bagaże. Każą wszystko wypakować i wstawić do prześwietlenia… Jednak przy piątym bagażu, licząc też każdy ze śpiworów osobno to będzie siódmy klamot, machają ręką na torbę z żarciem, namiot i kilka innych drobiazgów nadal tkwiących w czeluściach mojej małej przecież cytrynki. Pozwalają spakować się i jechać! Byle dać im święty spokój w pracy! Cała ta heca nie trwała dłużej niż godzinę. Jestem pod ogromnym wrażeniem sprawności panów! Ruszamy zatem na spotkanie z nowym. Z nieznanym. Oto ruszamy w Turcję. Kraj dziki i oswojony jednocześnie. Które jego oblicze uda nam się ujrzeć – tego jeszcze nie wiemy. Krajobraz uderza zielenią – intensywną jak u nas w piękny ciepły majowy dzień. Dość szybko zamieniamy ubrania i buty na lżejsze. Zdecydowanie lepiej… Pewne perturbacje towarzyszą nam przy próbach zakupienia winiety na autostrady. W końcu jednak, wbrew przeciwnościom losu, przy samych bramkach wjazdowych, dokonuję nabycia drogą kupna wytęsknionej winiety za cenę 35 lirów tureckich, co odpowiada w przybliżeniu naszym 70 złotym. System jest zdumiewający i absolutnie go nie rozumiem. Sprawa wyjaśnia się dopiero wieczorem, gdy jeden z lokalnych ludzi wyjaśnia nam działający tu system pre-paid. Płaci się awansem, a potem ściąga z konta za wszystkie przejazdy które odbywa się na drogach płatnych. Sprytne, acz denerwujące, bo trzeba bardzo pilnować tego, co wyświetlają monitorki podające ceny lub też stan zużycia konta. Nie zasilenie go na czas skutkuje ponoć dziesięciokrotnie wyższymi mandatami, które trzeba uiścić na granicy, jeśli chce się wydostać Tureckich terenów.
Wracając jednak do środka dnia i trasy na Istambuł. Droga mija sprawnie i podziwiamy dość jednostajny krajobraz rozległych pól i łąk ciągnących się kilometrami aż po horyzont. Ja usypiam w niekontrolowany sposób i w niekontrolowanym momencie. Zdarza się każdemu, prawda? W końcu docieramy do ogromnego, przerażającego i zatłoczonego Stambułu. Korki oczywiście dopadają nas i tu, bo tym razem dodajemy kolejną godzinę i nasze dotarcie przypada na tutejszą 15:00, czyli początek popołudniowych koszmarów. Turecki styl jazdy nie jest może tak swobodny i ciężki jak afgański, ale trąci już zdecydowanie tym azjatyckim smaczkiem… Jakoś jednak jedziemy. Korki, korki, korki… W końcu docieramy do mostu spinającego oba brzegi Cieśniny Bosforskiej. Ależ uczucie, tak wkraczać z kontynentu europejskiego do azjatyckiego! Co prawda tłum, ryk silników, wrzask klaksonów i smród spalin trochę temperują mój podniosły nastrój, ale i tak czuję się dziwnie podniośle! Ostatecznie odbijamy na północ, do miejscowości Beykoz, gdzie zjadamy pieruńsko drogi obiad, ale za to z widokiem na Bosfor… Tym razem znów sałatka – już bardziej w azjatyckim stylu (także z pysznymi pomidorami!) oraz krążki kalmara dla Seweryna, a talerz serów dla mnie. Sery znów pyszne… Ja ni wiem jak to przeżyję, ale chyba cały wyjazd będę żywiła się serami! Są po pierwsze pyszne, a po drugie są bez mięsa. Rozczulił mnie kelner, który na moje stwierdzenie, że nie jem mięsa, zaproponował mi talerz kiełbasek…. Heh, wcale nie zabawne… Potem, spacerując nad samą wodą, wypijamy znów herbatkę o zachodzie słońca… Jest spokojnie, jest niespiesznie, jest wakacyjnie, jest wspaniale. Herbatka zaparza się i gotuje w specjalnym czajniczku na specjalnym piecyku przenośnym i podawana jest do szklaneczek przez pana polecającego ławeczkę z widokiem do konsumpcji rzeczonej herbaty. To naprawdę tak ujmujące i relaksujące… Bosfor, herbata, zachód słońca i my. To jest to! W ostatniej chwili odkrywamy następny cel na dziś – Polonezköy, czyli Wieś Polską. Zanim tam dotrzemy ja prowadząc auto, nie zauważę że skrzyżowanie na które wjeżdżam to rondo i zastosuję całkowicie afgański styl jazdy, czyli wjadę pod prąd na rondo i skręcę od razu w lewo. Turkowi jadącemu za mną busem spodobał się manewr i puścił się za mną w tym samym szalonym stylu. No pięknie. Ale trudno…
Kwestia Wsi Polskiej… Znajdujący się w pobliżu Stambułu przyczółek polski, założony w 1842 roku przez Adama Czartoryskiego. Miał zjednoczyć Polaków, którzy – głównie po upadku powstania listopadowego – wyemigrowali na Tureckie łono i tu zaczęli się asymilować mniej lub bardziej z turecką społecznością. Obecnie mieszka tu już tylko jakieś 30-40 osób posługujących się językiem polskim, niektórzy z nich ewidentnie mają już Turków w rodzinie i słychać, że lepiej im się mówi po turecku. Zasymilowali się nasi, co robić… Ale napis „Polonez was wita” na wjeździe rozczula. Sama wioska przesympatyczna i spokojna. Spacerujemy nią podziwiając przytulność uliczek. Trafiamy do tureckiego z wyglądu, ale polskiego z serca Tadeusza Rizi, który kiedyś był Ryży, ale Turcy nie ogarniali wymowy i zostało to zmodyfikowane. Tadeusz, wraz mamą Heleną i kuzynem Antosiem udostępniają nam kwaterę. Najpierw kombinowaliśmy z namiotem, ale miejsca na rozbicie za bardzo nie ma: zbyt pochyłe górskie podłoże no i zabudowane tereny okrutnie. Mam nadzieję, że jutro uda nam się dotrzeć do miejsc, gdzie spokojnie w końcu zbudujemy nasz mały przenośny domek.
Podsumowując dzisiejszy dzień… dotarliśmy do przedsionka Azji, ale koniec końców śpimy w wygodnym łóżku w Polskiej Wsi. Nie spodziewałam się tego, nawet dziś rano ani w południe. I o to właśnie w podróżach chodzi. Dać się zaskakiwać i cieszyć się tym co Podróż przyniesie! Zatem dobranoc – czas spać bo poranek coraz bliżej…