Czas płynie nieubłaganie. Rano przyszło szybko, nawet nie zauważyłam kiedy. Śniłam, że dalej podróżujemy. Normalne, ale niezbyt chyba zdrowe?... Spędziliśmy chwilę na internecie. Ja próbowałam znaleźć miejsca do latania, a ostatecznie udało mi się napisać maila do paralotniarzy. Pani Helena rozgaduje się na pożegnanie, na koniec stwieerdza, że mąż chętnie pokaże nam domek „Cioci Zosi”, czyli Zofii Ryży – babki pana Lesława. Jej dom został zamieniony na swoiste mauzoleum poświęcone jej samym jak i polskim osiedleńcom i ich losom tu, w Turcji i w Adampolu – bo tak pierwotnie nazywała się wieś. Zatem zanim wyjeżdżamy oglądamy domek (były tam fartuchy z haftami kaszubskimi!), a potem żegnamy się z panem Lesławem. Na koniec znajdujemy Tadeusza i żegnamy się i z nim. Oczywiście nie jest to sprawa prosta i mija na tym kolejne pół godziny lub więcej. No co zrobić – taki los. Ruszamy ostatecznie dalej i zjeżdżamy nad morze na śniadanie. Jest już niemal południe, ale trudno – widać trzeba przyjąć niespieszny tryb i po prostu wyluzować… Docieramy do jakiejś mieściny pobliskiej do odwiedzanego wczoraj Beykoz. Tu znów lądujemy w knajpie bo w budkach nie mają nic wegetariańskiego. Seweryn raczy się kebabem, a ja pyszną potrawką z fasoli szparagowej. Do tego ekmek, czyli chleb. Palce lizać! Jeszcze tylko pierwsze w Turcji zakupy u pana, który nie zna angielskiego i mówi drukowanym tureckim, ale dajemy radę. Zaopatrujemy się w chleb, ser, pastę paprykową i oliwki na wagę. Będzie pysznie! Czas w końcu ruszyć w drogę… Pan, który przyjął od nas opłatę za parkowanie pomaga wyjechać zatrzymując po prostu ruch na drodze. To takie tureckie…
Dalsza część dnia do późnego wieczora to ciąg nieustannej jazdy na drugim i trzecim biegu, wciąż z górki lub pod górkę… powoli mam dość górskich dróg i zakrętasów. A na dodatek turecki styl jazdy często stresuje. Oni nie przejmują się niczym. Dosłownie. Chyba nawet swoim własnym życiem. Klakson i hamulce to najważniejsze elementy wyposażenia samochodów. Docieramy po wielu godzinach do uroczego miasteczka Keceku, gdzie nad ujściem rzeki do Morza Czarnego spożywamy posiłek i pijemy herbatkę. Tym razem własnej produkcji – z sokiem malinowym. Krajobraz górski jest bardzo zróżnicowany. Jedna górka jest sucha i uboga, a kawałek dalej jest inna, żyzna i zielona. Tutaj teraz jest tak, jak u nas na początku maja… kwitną drzewka owcowe, zielenią się delikatnie wierzby, wszystko nabiera głębi i radosnych odcieni zielonego… Choć akurat dziś trudno to docenić bo mgła i szarości z nią związane odbierają większość uroku, nadając bardziej smętne tonacje otoczeniu. Podczas jednego z przystanków na zdjęcia, Seweryn (ja oczywiście wraz z nim) „zalicza” nowy dla siebie gatunek – cierlika, czyli kuzyna naszego potrzosa. Ta część dnia była chyba najprzyjemniejsza. Potem docieramy niestety w obszar jakichś nadmorskich kurortów i zaczyna się dramat. Do po 22iej tutejszego czasu szukamy miejsca do spania. W końcu udaje się, choć miejsce idealne nie jest. Po wejściu do śpiworów okazuje się, że jednak jest bardziej nierówno niż planowaliśmy, ale jakoś pewnie damy radę. Zanim weszliśmy do namiotu, Seweryn pogonił zdecydowanym „Poszedł!!!” szakala, który w pobliżu naszego noclegowiska akurat umyślił sobie wyć potępieńczo. Nie, żeby to coś mocno zmieniało, bo dranie wyją donośnie po całej okolicy, a znudzone psy dołączają do tego jazgotu… zapowiada się ciekawa noc… słychać było też puszczyka – może też poczuł szakali zew…
Jak podsumować dzisiejszy dzień? Spędziłam 10 godzin za kierownicą jeżdżąc po krętych górskich drogach. Często też do tego dochodził turecki ruch uliczny, co utrudniało zadanie. Ale powoli wdrażam się w tutejszy styl i jeszcze będą ze mnie ludzie! Turcja nadmorska jest chyba raczej koszmarem dla kogoś, kto lubi dziką przyrodę… zobaczymy co będzie w bardziej kontynentalnej części… a tymczasem, korzystając z chwili ciszy chyba spróbuję zasnąć… jesteśmy gdzieś za Kilimi…