Geoblog.pl    keyla    Podróże    Cztery ręce, cztery nogi, cztery kółka i … dwa tygodnie!    Deszczowo
Zwiń mapę
2014
24
lut

Deszczowo

 
Turcja
Turcja, Çanakkıran
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3057 km
 
Pobudka o 7 tutejszego czasu. Po co tak wcześnie? Mam chęć sfotografować balony unoszące się nad „moimi” formami skalnymi. Z bliska… nie tak jak wczoraj z daleka, z przeciwległego końca doliny. Wymeldowujemy się, płacimy i znikamy. Na śniadanie wybieramy pagórek z wiatrowskazem, polecony do obserwacji balonowych dzień wcześniej przez pomocnego Turka. Zabieramy wszystko co potrzebne do pożywnego śniadania z płatkami i mlekiem. Tylko o wodzie na herbatę zapomnieliśmy, więc jest bez herbaty. Czas mija, śniadanie skończone, a balonów nie ma. Zatem lekko rozczarowani (przynajmniej ja) wracamy do auta. Dobiegają nas niespodziewanie huk wystrzałów. Kilku pod rząd, w nieregularnej serii. Strzały z broni palnej? Eee… chyba nie… gdy dochodzimy do auta pewien Turek pyta nas czy słyszeliśmy i czy widzieliśmy z jakiego auta były to wystrzały. Używa słów „gun shots” ale nie wierzę, że to naprawdę było to.

Wsiadamy na wszelki wypadek spiesznie do auta i odjeżdżamy. W kierunku na doliny. Jest jeszcze plan przed odjazdem pospacerować po tych miejscach, które widzieliśmy z daleka wczoraj. Zauważam, że ochłonęłam już po pierwszych emocjach i egzaltacjach z powodu form skalnych. Nie mówię, że już mi się mniej podobają. Jedynie wrócił umiar i potrafię nie zrobić zdjęcia, jeśli widzę, że kadr nie będzie leżał. Umiem to już chłodniej niż wczoraj ocenić. Wędrujemy po Doliny Różanej. Tuż nad nią, a w sumie obok niej jest Dolina Czerwona. To te skały wczoraj przywodziły mi na myśl krew. Nadal tak jest. Chłonę piękno tego wszystkiego, świadoma, że być może to pierwszy i ostatni raz, gdy tu jestem. Staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Mijamy po drodze dwa baraki w pewnym oddaleniu od siebie. Pierwszy jest z kawą i herbatą, ale nie decydujemy się na nic. Drugi jest z sokami ze świeżych owoców oraz z winami kapadocyjskimi. Obracam w ręku butelkę z czerwonym wytrawnym. Wolelibyśmy skosztować zanim zakupimy, więc odkładamy butelkę na miejsce. Ruszamy dalej. Docieramy po kilkudziesięciu metrach do rozwidlenia. Problem gdzie iść, bo mapka oczywiście rozwidlenia nie uwzględnia. Cofam się do panów i pytam. Okazuje się, że mapa co innego, a rzeczywistość trochę co innego i jesteśmy w innym miejscu niż myśleliśmy. Zatem za wskazówkami panów ruszamy pod górkę żeby wrócić sensownie do auta. Po chwili słyszę za nami nawoływanie. Ki czort? – myślę… odwracam się i widzę młodszego wyraźnie mającego kłopoty z dialogami biegnącego i pokrzykującego za nami. Czekamy. Młodzieniec wyciąga zza pazuch trzy plastikowe kubki oraz butelkę trzymaną przeze mnie kilka chwil wcześniej. Gestami pokazuje, że na szczycie mamy usiąść i napić się wspólnie wina. Lekko zdezorientowani przystajemy ostrożnie na propozycję. Siadamy w miejscu, gdzie panorama na doliny zapiera dech w piersiach. Naturalnym wydaje się wypić kapkę wina w takim miejscu i przy tak pięknych okolicznościach. Seweryn tylko trochę bo dziś on prowadzi. Ja dostaję pełny kubeczek. Pan również. Dość szybko wyjaśnia się, że pan ma ewidentnie problem z alkoholem, a my staliśmy się pretekstem. Mamy przynajmniej okazję skosztować wina ze szczepu Cabernet Savignon w wydaniu Kapadockim. Jest pyszne – dokładnie takie jak lubię wytrawne, z nutką owocową w bukiecie, lekko cierpkie… Wyborne. Idealnie uzupełnia się z krajobrazem. Tworzą doskonałą harmonijną całość. Gestami Mustafa (bo tak ma młodzieniec na imię) opowiada o sobie. Ma kłopoty z alkoholem, co bo najwyraźniej cieszy miast martwić. Na dodatek lubi sobie przypalić. Miał żonę, ale ją stracił, a na dokładkę w bójce poturbowali go tak mocno, że coś mu uszkodzili w głowie i ma problemy znaczne z mową. Z procesami myślowymi chyba trochę też. Ale jest przyjaźnie nastawiony i najwyraźniej szczęśliwy że mógł tak pięknie rozpocząć dzień od butelczyny czerwonego wytrawnego. Po długim pożegnaniu i wspólnym dziękowaniu sobie i życzeniu powodzenia i miłego dnia, odchodzimy my w swoją, on w swoją stronę. My do auta, on do pracy. Mam cichą nadzieję, ze z powodu brakującej flaszki nie będzie miał nieprzyjemności. Choć coś w środku mi podpowiada, że nawet jeśli będzie miał to się nimi nie przejmie zanadto. Taki egzemplarz. Wracamy jeszcze do miasta, ostatnia szklaneczka herbatki zamienia się w małą przekąskę przed drogą. Ja dziś testuję zupę z soczewicy, a Seweryn samosy z warzywami. Punkt dla Seweryna – jego samosy są wyborne, a moja zupa mieści się w pojęciu „smaczna”. Na naszą prośbę pan z baru daje nam nawet dwa bochenki tego pysznego chleba który mają u siebie. Jestem znów zachwycona, bo jest to chleb zaiste wart wspomnienia! Najwyraźniej smażony, a nie pieczony, podłużny jak bułka paryska, ale zdecydowanie bardziej płaski i miękki. Coś pomiędzy grubym naleśnikiem a chlebem. Wyborny i pięknie pachnący.

Czas w dalszą drogę. Wiatr nagania chmury. To nie jest dobry znak. Mam cichą nadzieję, że zdążymy nad Słone Jezioro przed deszczem. Niestety – to tylko 100km od Göreme, ale … Niebo ciemnieje i pęcznieje od wody. Tuz Gölü coraz bliżej. Docieramy w pierwszych kroplach uparcie spadających na szybę naszego auta. Na pierwszym planowanym przystanku nie ma co wysiadać. Leje. Jedziemy dalej. Wybieram na mapie wieś najbliżej wody po stronie wschodniej. Gdy tam dojeżdżamy, mijając po drodze kilka opuszczonych wiosek, okazuje się że to nie wioska, tylko punkt pozyskiwania soli z jeziora. Zanim zdążyliśmy nawrócić podbiegł do nas pan i całkowicie zaskoczony pyta co tu robimy. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że chcieliśmy popatrzeć na jezioro i nie wiedzieliśmy, że to teren zamknięty. Pan słabo zna angielski, ale jest zaaferowany wyraźnie. Odbiega, mówiąc „łan moment, pliz”… Czekamy. Wraca po kilku minutach i mówi: „Okej, ju haw ten minits to tejk rałnd”. Uch, ale niespodzianka! Przejeżdżamy pod otwartym dla nas szlabanem. Wjeżdżamy na teren odsalarni. Po lewej i prawej ciągną się wysokie hałdy szarej soli. Wydzielone prostokątne baseny przy których piętrzą się solne pagórki, objeżdżane są koparkami i ciężarówkami. Wszystko to wygląda kosmicznie. Co chwilę podjeżdża jakiś TIR po ładunek. Zdumiwające. Zupełnie przypadkiem udaje nam się takie miejsce zwiedzić. Mimo deszcze wysiadam z auta, pochylam się nad kupką szaro-biało-różowawej soli. Grube, zdrowo wyglądające ziarna. Kosztuję. Słone, smaczne… wsiadam do auta i czas ruszać dalej. Dziękujemy bardzo machającemu nam na pożegnanie panu i znów przejeżdżamy nad szlabanem. Ruszamy dalej. Postanawiamy dotrzeć w pobliże Bursy. Może tam uda się jednak polatać. A jak nie, to przynajmniej blisko Istambułu będzie. Pieczołowicie wybieram miejsce na nocleg. Przyglądam się mapie i selektywnie dochodzę do jedynego słusznego miejsca. Jest blisko Bursy, ale nie za blisko, jest na płaskim, niezalesionym terenie, w pobliżu rzeczka i jezioro. Z dala od miasta. Może nawet uda się rozbić nad jeziorem? Jedziemy. Deszcz bębni o szyby, zatrzymujemy się jeszcze raz przy Słonym jeziorze. Czekamy pół godziny, ufając, że może przestanie padać. Wręcz przeciwnie. Leje coraz bardziej. Zatem sławne Tuz Gölü pozostaje w sferze „widziane zza okna”, gdy jeszcze nie lało i było cokolwiek widać. To największe jezioro w Turcji i szkoda mi trochę, ale trudno – tak widać miało być. Za to docieramy do miejsca noclegowego wybranego na mapie. Podróż do niego mija spokojnie, w coraz rzadszym deszczu. I znów na końcu drogi czeka na nas niespodzianka. Tym razem jezioro okazuje się być zalewem z jakąś ogromniastą tamą w niespodziewanie tworzącej się dolince skalistej. Same industrialne dary od losu. Tym razem jednak wycofujemy się jak najszybciej. Trzy psy obskoczyły auto i raczej nie wyglądają na bardzo przyjazne. Wracamy kilka kilometrów i rozbijamy się i tak na doskonałej miejscówce: w zaciszu drzewek, na płaskim. Czego chcieć więcej? Na kolację potrawka warzywna z serii „liofilizowane, zalane wodą i pyszne niemal jak domowe”. Naprawdę jest to ciekawa, acz wciąż niezbyt tania alternatywa dla niezdrowych zupek chińskich. Ale od czasu do czasu można zaszaleć! Tymczasem jestem już zakopana w śpiwór i palce mi odmarzają niemal w chłodzie tutejszej nocy. Zatem czas znów uciec w puchową norę śpiwora i postarać się nie zmarznąć…

Oby sny przyszły piękne i pełne Podróży…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017