Dziś nasze pożegnanie z Turcją. Dziwny to kraj i tak chętnie poznałabym go lepiej. Ale czas niestety wracać. Cieszę się, że choć tyle udało się zobaczyć, posmakować i doświadczyć.
Wstajemy – szaro za oknem. Trochę wieje. Ale nie wiem czy aż tak bardzo jak wczoraj. Nie ma to jednak znaczenia – szare niskie chmury i tak uniemożliwiają dobrą obserwację ptasiego przelotu. Szkoda. Za to prognozy pogody dają nadzieję na latanie w Sliven. Zatem pakujemy się, jeszcze rzut oka na Spienione fale Morza Czarnego, wdzierające się raz za razem na niewielką plażę lub rozbijające się o mury budynków bezpośrednio zarastających to, co kiedyś może plażą było. Potem zatrzymujemy się na chwilę przy kafejce. Za kawę dziękuję z uśmiechem, ale bierzemy na wynos po bułeczce. Szybko zakupujemy jeszcze brakujące suweniry, czyli chałwę i ruszamy do auta. Wtedy go spotykam. Jest jednym z wielu. Szwędający się i patrzący nieufnie, spode łba. Patrzę na niego, a on na mnie. Jest duży, czarny, z białymi akcentami przy pysku, na ogonie i na łapach. Krótka, zmatowiona przez słabe jedzenie sierść. Młody. Patrzymy na siebie. Zaczyna delikatnie merdać ogonem, ja kucam i wyciągam do niego rękę. Podchodzi na metr ode mnie, nie odważa się jednak na nic więcej. Widzę w jego oczach, że chciałby więcej ale wrodzona już i nabyta przez krótkie życie nieufność i strach zwyciężają. Seweryn odchodzi kawałek – psy najbardziej boją się mężczyzn. On podchodzi pół metra bliżej. Ale nie więcej. Patrzymy się sobie w oczy. Chciałabym móc go zabrać. Czuję, że jest „mój”. Idziemy jeszcze deptakiem, On dwa-trzy metry za nami, wpatrzony i może z nowymi, nieznanymi sobie odczuciami – świadomością, że ktoś może być miły. Docieramy do samochodu. Jestem rozdarta. On patrzy i czeka. Podchodzę bliżej, on się cofa, merdając ogonem. Potem pochylając głowę podchodzi znów na metr. Znów patrzymy na siebie. Mam wrażenie, że oboje „należymy” do siebie i czuję, że powinnam go zabrać. Że chcę go zabrać. Rozsądna część mnie wie jednak, że to niemożliwe. Jest mi smutno. Patrzymy na siebie jeszcze raz, po czym wsiadam do auta. Odjeżdżam, chociaż wiem, że tego spotkania nie zapomnę i jeszcze nie raz będę myśleć co się z Nim stało. Czy jest jakaś szansa, żeby go zabrać?... Pewnie po powrocie do domu będę to sprawdzać. Ruszamy do Bułgarii. Przejazd przez Istambuł jak zwykle dostarcza rozrywki, mimo, że nie powinna to być godzina szczytu. Dotarcie do granicy Bułgarskiej upływa w nastroju błogim i nienerwowym. Przejście nie jest zatłoczone, spędzamy na nim może dziesięć minut. I tureccy i bułgarscy mundurowi są mili. Bez kłopotu docieramy do Sliven. Niestety dostaję w międzyczasie sms-a od Bogusi – glajciarze z okolicy są albo na wyjeździe albo chorzy. Zatem moje latanie stoi pod znakiem zapytania. Szlag by trafił! Po dotarciu do jej pracy, dostaję szczegółowe wytyczne co do samego latania. Wg nich ponoć ma być fajnie. Jest tylko jeden cholerny minus. Sliven jest tak zabudowane, tak mocno zalało tutejsze góry, że wlało się aż na stoki i nie zostawiło naturalnych miejsc do lądowania. A od szczytu po prostej nie da za miasto wylecieć, jeśli nie złapie się noszeń. Ratunkiem są znajdujące się w mieście dwa boiska. Które czasem mogą być zamknięte i wówczas ciężko się z nich wydostać. Grrr… Daniela – tutejsza latająca kobietka mówi, że miejsce dość trudne i lepiej latać będąc doświadczonym pilotem – mając powyżej 200 godzin wylatanych. Mam może połowę… Piekło, szatani i sto par beczek ze zgniłymi śledziami! Czy ja naprawdę już nie polatam nigdy, przenigdy? Po zebraniu wszystkich możliwych informacji jedziemy obejrzeć startowisko. Chwilę nam zajmuje zlokalizowanie go, co udaje się najpierw Sewerynowi. Skalisto-kamienisty mały fragment stoku, kończący się urwiskiem, poniżej którego widać niknące we mgle ostre skały pionowe sterczące z ziemi. Nie wygląda to ani zachęcająco ani bezpiecznie. Na dodatek zamglenie powietrza jest tak silne, że nie widać ani Sliven, ani tego co kawałek dalej. Odpuszczam. Nie czuję się absolutnie gotowa na takie atrakcje. Na dodatek jest już po piętnastej, więc w powietrzu dość nijako. Chmury się raczej rozpadają, więc termiki za bardzo bym nie uświadczyła. Trudno. Teraz zostaje mi tylko marzyć o Straniku na Słowacji. Oby choć tam się udało. Robimy sobie jeszcze przejażdżkę po okolicznych wiochach i wracamy do naszego obecnego domu, czyli domu Bogusi i Rosena. Czas mija nam znów na rozmowach. Słuchamy opowieści o tutejszych Romach, którzy nie bardzo wykazują chęć asymilacji nie tylko w aspekcie społecznym, ale też w zakresie technologii, zasad mieszkaniowych i im pokrewnych. Na przykład nie potrafią pozbyć się swoich koni. Zdawałoby się piękna więź… Kłopot jedynie taki, że konie te często są zabiedzone a dodatkowo trzymane w blokach. I proszę tu sobie wyobrazić potencjalnego mieszkańca blokowiska, który próbuje wsiąść do winy i nadziewa się na konia. Pół biedy jeszcze jak trafi na jego przednią część, bo zderzenie z zadnią może być bardziej kłopotliwe… Problemem mogą też być koński nieczystości, do sprzątania których właściciele – podobnie jak u nas w przypadku psów – mało się czują zobligowani. Jeszcze na asfalcie, trawniku czy gdzieś na świeżym powietrzu – jak cię mogę. Ale końskie „pączki” pozostawione na schodach czy korytarzu mogą budzić zniesmaczenie. Kolejny zły nawyk Romów to ogniska. Wprowadzenie się do mieszkań w blokach nie przeszkadza im absolutnie w tym, aby na środku pokoju czy w kuchni takowe sobie zorganizować. Ostatnim – ale chyba najtrudniejszym – jest ich przyzwyczajenie do wydawania się za mąż w młodym wieku. Ani dziewczynki ani chłopcy często nie mają wówczas szans na skończenie szkoły. To bardzo trudne. A ilość Romów w Bułgarii stale rośnie. Głównie tych, urodzonych już tu. To duży problem społeczny. Sposobów na jego rozwiązanie – skutecznych – jeszcze nie opracowano. Dowiadujemy się też, że także w Bułgarii mają spory problem z bezdomnymi psami. Nie dalej niż kilka miesięcy temu watacha takowych zagryzła i zjadła jakiegoś poważanego profesora… i to w stolicy! Dopóki jest ciepło nie stanowią aż takiego kłopotu. Z nadejściem zimna zanika im jakikolwiek strach przed ludźmi. Traktują je jako potencjalne ofiary i polują. Przerażające. Noc zastaje nas na rozmowach. Czas jednak się kłaść, bo jutro długa droga przed nami.
Leżę w łóżku i zastanawiam się. Co mogę powiedzieć o Turcji? Na pewno nie poznałam jej. Widziałam tylko maleńki wycinek. Ułamek. Co zapamiętam? Dobre jedzenie, muzykę tradycyjną, która jest wciąż żywym i bardzo popularnym elementem kultury. To, że można ją zawsze – o każdej porze dnia i nocy – usłyszeć w każdej wyszukanej przez nas stacji radiowej. Przez cały czas wyszukiwaliśmy tylko takich audycji, które przybliżałyby właśnie taką muzykę. I zawsze się udawało. Zapamiętam też przychylność i nie nachalność Turków. Byli uprzejmi, życzliwi i pomocni. Ale szczęśliwie (w odróżnieniu od Marokańczyków) absolutnie dyskretni i nienatrętni. Zapamiętam piękno krajobrazów, śpiew ptaków i kucharkę nucącą cicho tradycyjną piosenkę w Lokancie. Zapamiętam też wciąż żywy etos pracy. Nie ważne jaką pracę wykonujesz – ważne, że robisz to z dumą i pieczołowicie. I kelner i pracownik stacji benzynowej i kucharka i sprzedawca – robią to najlepiej jak potrafią. Niestety, w pamięci zostanie też brud, wszędobylskie niedbale porozrzucane śmieci i wałęsające się samotne, na wpół zdziczałe psy. Co dobre i warte wspomnienia, to sieć dróg. Doskonale rozwinięta i nadal się rozbudowująca. Dwupasmowe nitki łączące nie tylko większe miasta, ale też te mniejsze, zdawałoby się mniej istotne. W pamięci mam nadzieję zostaną też słowa, które udało się przyswoić. Nie ma ich wiele, ale są. Te, które znam ponoć pomogłyby mi przetrwać. Wiem jak poprosić o chleb, wodę, przeprosić i podziękować. Powiedzieć dzień dobry i do widzenia… Chętnie wrócę tam jeszcze kiedyś i chętnie poznam lepiej kraj, który do tej pory był mi zupełnie obcy…