Pobudka poszła sprawnie. Postanowiliśmy nie jeść teraz, tylko potem, na trasie. Ostatni dziki posiłek, bo potem to już będzie cywilizacja przecież… Zatem Żegnamy się z Bogusią, która – dopiero teraz to do mnie dotarło – bardzo cieszyła się z tego, że ją odwiedziliśmy. Nie czuje się tu nadal jak w domu i spotkanie z kimś, z kim może porozmawiać po polsku, bardzo ją uradowało. Cieszę się, że mogliśmy komuś radość sprawić, a nie tylko kłopot. Wracamy z dodatkowym bagażem prezentów od Bogusi – dla nas, dla innych z naszych znajomych.
Ruszamy w długą drogę do Polski. Gdzie uda nam się dojechać – zobaczymy wieczorem. Ja bardzo, bardzo silnie wierzę, że w Słowacji i że jutro uda mi się polatać na Straniku – ostatniej mojej nadziei tego wyjazdu. Bułgarię przejeżdżamy w mgnieniu oka, potem czas na Serbię. Po przyzwyczajeniu w Turcji do muzyki tradycyjnej, ciężko nam się przyzwyczaić do tego, że tu nie udaje nam się zbyt wiele znaleźć w radiu. Serbia też mija nam bezproblemowo. Pewne perturbacje – ku naszemu zdumieniu – pojawiają się na granicy. Panowie mundurowi dostrzegli w nas bardzo niebezpiecznych osobników zapewne cichcem próbujących przemycić coś nielegalnego. Zabrano nam paszporty i dowód rejestracyjny samochodu, kazano zjechać na bok, potem się cofnąć i wjechać na podnośnik. „Łi łil mejk som tests for jor kar, okej?” No co robić – okej… kazano nam wypakować wszystkie bagaże i położyć na lewo od auta… stos bambetli zaczął rosnąć. Zapytałam, czy na prawo też można. Tak – proszę bardzo. Panowie mundurowi z rosnącym zainteresowaniem ale też i przerażeniem przyglądali się zawartości naszego – okazuje się całkiem pojemnego – samochodu. W końcu słyszymy „Łejt, łejt. Okej – liw jor lagidż insajd!” Podnieśli auto i ostatecznie dość niedbale opukali, oświetlili latarkami i pozaglądali w kilka zakamarków podwozia naszej dzielnej obnażonej cytrynki. Zainteresowanie wzbudziło koło zapasowe w koszu pod bagażniekiem, ale miałam nadzieję, że nie każą nam tureckiej improwizacji rozmontowywać. Nie kazali, uf… W końcu puszczają nas niezadowoleni, że im się psikus nie udał. My lekko poirytowani, ale zadowoleni, że nie spędziliśmy tu pół dnia, ruszamy dalej. Panowie mundurowi na węgierskiej części przejścia granicznego przejawiają całkowicie przyjazne nastawienie. Tylko jedna pani mundurowa prosi o otwarcie bagażnika, ale jak spojrzała na upakowany po brzegi różnościami, to tylko dla swojego spokoju sumienia podotykała te nasze bagaże i kazała zamknąć. Przecież po co to wszystko rozgrzebywać? Szczęśliwi ruszamy dalej. Jest już coraz później. Czas na gulasz i paprykarz! Granicę żegnamy we wstecznych lusterkach, wypatrując jednocześnie przez przednią szybę zajazdu, knajpy czy czegokolwiek z jedzeniem. W ostatnim momencie zauważamy zjazd do pięknie oświetlonego w ciemności budynku z czerwonym napisem „Restaurant”. Mmmm… wyglądał przyjaźnie, ale trudno – za chwilę na pewno będzie następny. Chwila minęła, potem druga i trzecia… A dookoła tylko puste krajobrazy bez świateł, zajazdów, restauracji… nawet na stacjach benzynowych – także nielicznych – jest znaczek gorących napojów a nie posiłku… No czy ci Węgrzy poszaleli? Zagłodzić chcą swoich turystów? Nawet u nas jest spory wybór knajp i zajazdów przy drogach… w porównaniu z ofertą proponowaną na naszej obecnej trasie, to nawet A1 z Gdańska jest pełna życia… Co za koszmar jakiś… i co? Zostaną nam ostatecznie hranolki z serem w Słowacji!? Oby nie… czas nieubłaganie mija, tak jak i kilometry. Seweryn coraz bardziej zmęczony, nasze żołądki dopominają się o swoje… Budapeszt coraz bliżej… W końcu jest! Upragniona tabliczka z rysunkiem skrzyżowanego noża i widelca! O Bogowie – jak bardzo widok ten uradował nas, nasze serca i nasze żołądki! Pilnujemy się bardzo, żeby nie przegapić w ciemności zjazdu… Udaje się! Docieramy pod wejście restauracji stojącej za stacją benzynową. Dowiadujemy się jeszcze u kelnera, że oczywiście możemy zapłacić kartą a on po angielsku przecież „wszystko fersztejen”… Jakże różne to od miejsca, które trafiliśmy w drodze „do”… zamawiamy przeszczęśliwi i zdajemy się trochę na sugestie przemiłego kelnera. Owocem tego jest znów nadmiar niespodziewany. Bo przecież pan powiedział, że zupka jest w małej miseczce więc drugie raczej trzeba wziąć… A Seweryn przecież tylko bogracz czy inny gulasz zamawia, więc pomoże mi z drugim daniem… ostatecznie miska z moją zupą i z wędzoną mozzarelą jest pojemności wystarczającej do zaspokojenia potrzeb mojego żołądka… mogłam się domyślić, kurka wodna!, że nie będę znów w stanie przejeść ichnich porcji! Natomiast przed Sewerynem pan stawia pusty talerz i garnek pełen zamówionej zupy… Wygląda pysznie i przerażająco ogromnie… Zwalczam zupę i głębokim „uch…” zapatruję się w masę pożywienia piętrzącą się na talerzu postawionym w zamian za pustą miskę… parując apetycznie przeplatają się ze sobą cztery pieczarki (pieczary chyba!) panierowane z trzema trójkątami sera takoż ukrytymi w panierce, ułożonymi pieczołowicie na górze warzyw gotowanych podanych z masłem i przystrojonych pomidorem, sałatą i czymś tam jeszcze… oraz sporą porcją sypkiego, doskonale przyprawionego ryżu… o Mamuniu… to se ne da! … Zjadam jedną pieczarkę, jeden kawałek sera i trochę warzyw, przekąszam ryżem i wędruję do obsługi w poszukiwaniu opakowania na wynos… Nauczka dożywotnia – Węgrzy mają ogromne porcje dań i zawsze należy brać jedno! Za co mają ogromny plus? Za miód i cytrynę podawane do herbaty! Podobnie jak Bułgarzy mają to po prostu w zwyczaju i w jednorazowych opakowaniach… może i u nas kiedyś tak będzie?... Po wepchnięciu czego się dało do gardeł – Seweryn zostawił tylko trochę rzadkiego, Zuch! – lub do pojemniczków „na później” turlamy się do auta i ruszamy.
Trzeba nam dotrzeć do Żiliny, do mojego kolegi glajciarza o wdzięcznym przezwisku Majo. A droga jeszcze długa przed nami. Dobre kilkadziesiąt kilometrów przekomarzamy się z Jadźką, że nie pojedziemy taką drogą jak wcześniej przez skróty, opłotki i wąskie kręte dróżki… że nasz pomysł na autostradę do Bratysławy i potem do Żyliny jest lepszy po stokroć od jej durnych wymysłów. W końcu milknie z natrętnym „Zawróć, jeśli to możliwe” i przelicza trasę po naszej myśli. Około północy dotrzemy na nocleg. Pięknie! Teraz do końca moja kolej na siedzenie za kółkiem. I fajnie. Nawet nie jestem śpiąca tak, jak się obawiałam, że będę – po sutym posiłku i gorącej herbacie, w monotonii i mroku autostrady Węgiersko-Słowackiej wieczorową porą… Ale jest dobrze – słuchamy węgierskiego radia i tylko trochę żal, że nie ma tak pięknych tradycyjnych pieśni znów. Trasa mija nadspodziewanie sprawnie. Wjeżdżamy do niemal pustej Żiliny właśnie około północy. Trzypasmowa autostrada. Jadę. Na drodze dojazdowej po prawej stronie, na namalowanej wysepce widzę auto na awaryjnych. Uch, ciekawe, czy im się coś zepsuło? O tej porze… Nie zdążyłam dokończyć myśli, gdy blask fleszu już w lusterkach oślepił na chwilę. Radar? Ale gdzie? Na autostradzie? E, nie… We wstecznym lusterku widzę auto wyłączające awaryjne i jadące za mną. Patrzę znów na drogę zdezorientowana. Mija odwołanie ograniczenia do 100 km/h. Na autostradzie? Znaku ograniczenia nie widziałam. Oczywiście – zapalają się neonki „policia – stop” i kolorowe lampki. Cóż zrobić… piekło, szatani i inne cholerne plagi tego świata… No nic… Zatrzymuję się karnie i myślę sobie może po angielsku jakoś wybrnę? Jednak moje pytanie „Do you speak English?” zostało odbite „From which coutry you are?”, na co po usłyszeniu „From Poland” młody policjant przeszedł płynnie na swój język i stwierdził, że możemy spokojnie porozumiewać się on po swojemu a ja po swojemu. Westchnęłam. No cóż. Dostałam pouczenie, mały wykład na temat ich systemu ograniczeń prędkości na autostradach. Pan ze zrozumieniem pokiwał głową na moje stwierdzenie, że to w sumie nielogiczne na autostradzie i że nie widziałam bo jedziemy od Bułgarii dziś bardzo bardzo chcemy już dotrzeć do domu i że nasz dom jest w Gdańsku. Panowie obaj zadumali się nad odległościami przez nas pokonanymi i zmiękli trochę. Ostatecznie w akcie łaskawości pokutu było 20 jewro zamiast 60. Ponieważ powiedzieli dziarsko, że odeskortują nas pod bankomat, doszłam do wniosku, że może chcą łapówkę?! Zaczęłam czuć wewnętrzny sprzeciw, ale poddałam się wydarzeniom. Wypłaciłam równo 20 euro i dałam panu czekającemu tuż obok w aucie. Musiało to dziwnie z zewnątrz wyglądać, że wypłacam i oddaję kasę kierowcy nowiutkiego czarnego i lśniącego auta, które przyeskortowało tu moją dojrzałą Cytrynkę. Jednak dostaję kwitek na ustaloną kwotę i w sumie czuję się z tym lepiej. Wg ichniego prawa przekroczyłam prędkość o 26km/h. Chyba opatrzność nadal nad nami czuwa. Docieramy z pół godzinnym opóźnieniem do domu Majo. Jednak czeka na nas i nawet upiekł specjalnie kurczaka. Po obfitym a wręcz przeżartym posiłku nadal ciężko mi patrzeć na jedzenie. Fakt posiłku mięsnego zwalnia mnie z konieczności jedzenia, na co od raz reaguje Majo i szybko organizuje coś innego specjalnie dla mnie. Jest trochę jak moja babcia. Nie słucha wymówek i po prostu każe jeść. Majo każe też pić. Piwko piwkiem, ale tequila pojawia się na stole dość szybko. Ja obronną ręką wychodzę dwoma kieliszkami na raty. Chłopaki jednak docierają do poziomu bardzo głębokich dyskursów filozoficzno-teologicznych o czwartej nad ranem… Czas spać… jutro, ekhm… dziś przecież Stranik mam odwiedzić!