Rano poznajemy Janett i Majko, czyli żonę Kolumbijkę oraz Majo młodszego – około rocznego kawalera będącego wspaniałą mieszanką cech słowiańskich i latynoskich. Poranek mija niespiesznie i w dobrych nastrojach. Majo jednak sprawdza prognozy i burzy moje marzenie. Za oknem pogoda jak marzenie: błękit upstrzony cumulusami, ale nie zatłoczony. Ciepło i wiosennie bardzo. Jednak to złudne. Wieje. Bardzo mocno wieje. Bardzo, bardzo mocno wieje. Jestem rozczarowana. Jestem zdruzgotana. W Turcji się nie udało. W Bułgarii się nie udało. Dziś miało się udać. W końcu dziś moje urodziny!!! Ale przyroda jest doskonale obojętna i niewrażliwa na moje święto. Czuję się zdruzgotana, zatopiona, wdeptana w ziemię, wrzucona w otchłań rozpaczy. Jedziemy jednak na startowisko. Może coś się zmieni? Może to nie prawda? Jednak tam z większymi koryzontami dostrzegam jedynie chmury soczewkowate. A to oznacza tylko i wyłącznie jedno – siedź na ziemi i nie myśl nawet o lataniu. Uuuuch! Patrzę zachwycona dookoła. Ośnieżonych szczytów po drugiej stronie doliny to jeszcze nie widziałam. Malownicze, szczególnie, że skrzące się w słońcu. Postanawiam spróbować spotkać się z Panem Karolem. Majo i Janett zapraszają nas na prawdziwe, typowo słowackie haluszki na obiad. Zgadzamy się zachwyceni. Oni jadą do siebie, my jeszcze na dół. Do „mojego” Baru u Danieli. Jakże inaczej – stoły na zewnątrz złożone, bo za zimno, ale w środku klimat jak trzeba. Zamawiamy po szklaneczce kofoli i oczywiście korbaczyki. No bo jakże by inaczej! Pan Karol już dziś był. Dzwonię do jego domu – nikt nie odbiera. W końcu udaje mi się dodzwonić i odbiera jakaś kobieta. Obiecuje przekazać, że go poszukuję. Jedziemy na lądowisko. Jest mi smutno, że nie da się latać. Wczoraj latali. A dziś się nie da! Wyciągam skrzydło i na pocieszenie ćwiczę sobie stawianie skrzydła nad głowę i utrzymanie go w tym miejscu. Trochę tańczymy razem. Przyjemne, choć namiastka ledwie tego, co mogłoby się dziać. Substytut emocji i doznań, które towarzyszą mi w locie. Seweryn drzemie w aucie. Chyba noc go jednak trochę zmęczyła. Wracamy na haluszki – sztandarowe danie Słowaków robione pięknymi kolumbijskimi rękoma Janett. Ponoć doskonale jej wychodzą. Zaiste. Proste, ale jakże pełne smaku danie. Biorę od razu przepis i postanawiam spróbować też takie zrobić w domu. To wspaniałe pocieszenie dla mojej obolałej porażką paralotniową duszy. Seweryn zaprzyjaźnia się z Majko. Tenże pokazuje mu całe swoje zaplecze zabawek i coś tłumaczy zawzięcie. Niestety zrozumienie jest jeszcze trudne na tym etapie jego życia. A i tak biedak łatwo mieć na początku nie będzie – tygiel trzech języków… słowacki, hiszpański i angielski… Potem fach w ręku – to oczywiste, ale pojąć w swoim rozwijającym się jeszcze rozumku, że trzeba rozdzielić wszystkie z tych języków jako odrębny dział komunikacyjny, zajmie mu zapewne trochę czasu. Czas ruszać. Dziś musimy dotrzeć do Katowic. Żegnamy się. Tak bardzo się cieszę, że udało nam się spotkać. Majo jest bardzo przyjaznym i miłym człowiekiem. Jego żona, znana mi dotąd tylko z opowieści, okazała się równie wspaniała. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze nie raz spotkać. I spędzić wspólnie czas nie tylko w powietrzu (z Majo), ale też na ziemi (z Janett). Ruszamy, bo czas zaczyna nas poganiać. Droga przez krótki odcinek Polski irytuje znacznie bardziej niż wcześniejszy dystans z Bułgarii do Słowacji. Zdumiewające. Czy to naprawdę nie da się inaczej? Tylko każdy remont musi być związany z objazdami, korkami, zatorami, utrudnieniami i kompletnie beznadziejnym oznakowaniem tegoż? W końcu umęczeni docieramy na Kostuchnę. Moi przyszywani rodzice oczekują. W domu wyczuć już można swoiste napięcie i radość. W końcu jutro wielki dzień! Długo w wieczór snują się opowieści nasze o Turcji, o przygodach, ciekawostkach i zdumieniach jakie nas spotkały po drodze. Była też butelka wina. Urodzinowa. A jak!
Mój plan był taki konkretny. Cały wyjazd był w sumie prezentem urodzinowym. Pięć lat temu, jak wyruszyłam do Maroko, na swoje 30te urodziny, było to doznanie niemal mistyczne. W dzień swoich urodzin siedziałam na piaszczystej wydmie u wrót Sahary, popijałam cudowną herbatę po marokańsku i słuchałam muzyki nomadów. Tym razem nie udało się aż tak idealnie. Cała wyprawa była cudowna – to nie ulega żadnej kwestii! Ale sam urodzinowy dzień ciut rozczarował. Ale może po prostu nie może być zbyt idealnie?! Może kolejnym razem się uda?! …