Pobudka w nostalgicznej rzeczywistości. Spokojny poranek. Grupowe śniadanie, pełne rozmów, wspominek i radości. Razem z połową dobytku Młodych odwozimy do Katowic rodziców. Herbata, ciasto i oczekiwanie. Docierają pod dom dwa auta. Dwa pełne jedzenia wszelakiego auta. Można by chyba całą wioskę wykarmić na bogato. Pomagamy w rozdzielaniu i pakowaniu tego wszystkiego. Dostajemy też suty prowiant. Droga mija spokojnie i sprawnie. Do domu docieramy późno, bo późno też wyruszyliśmy… Rzucamy bagaże w kąt, zaparzamy herbatę – w końcu w swoich, domowych kubkach…
Dom. Z jednej strony dobrze wrócić. Dużo emocji, dużo wspomnień, dużo nowych doznań… dużo wszystkiego. Radości, zdumienia, smutku, piękna, brudu… Z drugiej – jak zawsze – chęć aby być dłużej, aby zobaczyć więcej, aby pojechać dalej… i pewien smutek, że trzeba było wracać. Może przez śmierć Jurka nie czuję tak silnie smutku z powrotu. Czuję chęć aby jak najszybciej pojechać do niego. Wiem, że już za późno, że już go nie ma. Oczywiście, chciałabym Turcji wchłonąć więcej. Poczuć więcej jej smaków i zapachów. Ale ogromną radością mnie napawa to, czego udało się doświadczyć. I cieszę się, że pierwszy od niemal dziewięciu lat wyjazd znów z Sewerynem, mimo moich obaw, udał się tak wyśmienicie. Umieliśmy się dogadać, znaleźć kompromisy i porozumienie. Pokłóciliśmy się w sumie dwukrotnie, w tym raz na śmierć i życie. Ale jakoś udało się ostatecznie od-obrazić i w dobrych nastrojach dotarliśmy do końca naszej podróży.
Bogata w nowe doświadczenia, wspomnienia i zdecydowanie za dużo zdjęć do przebrania próbuję wrócić do gdyńskiej codzienności. Ciekawe jak mi się to uda…
Mam nadzieję, że kierunek Turcja uda się jeszcze kiedyś obrać i dotrzeć tam, gdzie tym razem się nie udało…